1 3 - popioły

248 22 245
                                    

Obudziło go tykanie zegara. Miarowe przesuwanie się wskazówek, odmierzających stracone do szczętu sekundy. Jak gdyby przedzierały się przez zawieje, na przekór wychodząc biegowi świata, który siłą chciał zawrócić je w drugą stronę.

Słuchał długo, nie chcąc frasować się faktem upływającego czasu. Po prostu tak dobrze było mu trwać pogrążonym w nieświadomości, poczuciu braku zobowiązań, z przyjemnym ciężarem oplatającego go ramienia.

Wskazówki zaczęły rzęzić i zgrzytać, wdzierały mu się w zmysły, jak gdyby chcąc przekrzyczeć piasek przesypujący się we wszystkich klepsydrach na świecie. Pokazywały, że to one były u władzy; bezczelne wskazówki zegara, nad wyraz głośne i irytujące. 

Wtedy też Koko otworzył zaspane oczy, unosząc się delikatnie na łokciach. Rozejrzał się po pokoju, gdy w końcu zdał sobie sprawę z czegoś ważnego. Przecież nie miał żadnych zegarów.

Tykanie ustało, gdy tylko przypomniał sobie o czymś tak trywialnym, a choć początkowo był pogubiony, tak odnalazł siebie w pogrążonej w śnie twarzy Inupiego; pomalowanego krzywo i całkiem nieskładnie. Doprawdy, tragedią można by nazwać to, co miał na tak pięknej buzi.

Czarnowłosy zaśmiał się cicho, bo nie chciał go budzić. Nie mógł jednak powstrzymać chichotu targającego mu ramiona, gdy ogarnął zaspanym wzrokiem widok, jaki chłopak sobą reprezentował.

Na jego zamkniętych powiekach mieniły się cienie w kilku odcieniach, a może i tylko trzech. Chyba po prostu pomieszały się ze sobą, tworząc zupełnie nowe, nieznane barwy, których nie powstydziłby się wówczas niejeden akwarelista.

Niby widoczny był gdzieniegdzie ciemny fiolet, odcinający się na pomarańczowym, który wyjebało gdzieś prawie że na skronie i część nosa. Tak na dobrą sprawę ten naciapany na nie zielony po wymieszaniu z nimi gdzieniegdzie tworzył coś na kształt szarego lub brązowego, chuj wie, co to było.

Na linii rzęs, a raczej stanowczo powyżej nich blondyn miał nierówną kreskę, która wyglądała, jakoby twórca jej chorował na Parkinsona. Jedna schodziła w dół, a druga do góry pod jakimś ostrzejszym niż brzytwa kątem. Na poliku miał odcisk szczoteczki chyba z tuszu do rzęs, który zdążył się już miejscami odkruszyć i opaść gdzieś w kącik jego ust, przylepiając się do pachnącej malinową pomadką skóry. 

Koko średnio pamiętał, jak to się w ogóle stało, że Inupi skończył z wyrazem takiego artyzmu na twarzy, ale z pewnością wyglądał, jakby się z cyrku urwał, to była jego pierwsza myśl. Drugą myślą był fakt, że strasznie jebały mu ciuchy, a w całym pokoju to w ogóle pachniało zielskiem. 

Wyplątał się ociężale z bezwładnego uścisku chłopaka, klnąc pod nosem, gdy w drodze, by uchylić okno, zdeptał sobie tusz do rzęs, bo paletka cudem uniknęła tego samego losu. Otworzył okno na oścież, bo i tak musiał wyjąć przytrzaśniętą firankę, a na blondyna zarzucił koc, żeby mu czasem nie zmarzł.

Samemu poszedł pod prysznic, nie frasując się nijak pozbieraniem bałaganu z podłogi; nie miał na razie do tego głowy. I dopiero zimne krople płynące po jego skórze były prawdziwym wybawieniem, otrzeźwiły go, zasklepiły zaognione rany, po prostu uleczyły choć z cząstki fizycznego cierpienia i poniosły za sobą jasność umysłu.

I niezmącony umysł naraz przepadł w zapomnienie, gdy poczuł na ciele ręce, którym się poddał. Odchylił głowę do tyłu, gdy ciekawskie palce sunęły wzdłuż jego szyi i zacisnął szczelnie powieki, bardziej przez nagłe obezwładniające uczucie, niźli przez kapiącą z góry wodę, której szum zagłuszał mu myśli.

Dłonie oparł płasko na ścianie, a usta rozchylił, pozwalając palcom chłopaka wsunąć się między swoje wargi. Powoli zaczął pracować wokół nich językiem, jak gdyby myślami będąc już przy czymś skrajnie odległym.

Popielniki ~ KokonuiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz