Przybyli do Domu Zachodu wczesnym rankiem. Wieźli ze sobą rannych i konających. Po drodze pochowali pospiesznie kilku wspaniałych rycerzy i dobrych przyjaciół. Athas Aurum prowadził żałosny pochód niedobitków. Mało było osób, które zachowały zdrowie po nocnych walkach w Aszkifie. Sam Athas był wprawdzie w dość dobrej kondycji w porównaniu z nieprzytomnymi, których wieziono na wozach, ale i on został dość poważnie zraniony w biodro. Cudem nie wykrwawił się na ulicy miasta, a nawet teraz – gdy wizja śmierci z utraty krwi oddaliła się już od niego – myślał, czy rana wkrótce nie zaogni się, wysysając z niego resztki życia.
Chewwonici uderzyli z niespotykaną do tej pory siłą. Tym razem zapewnili sobie dodatkowo wsparcie kompanii najemników, najsłynniejszych w tej części Hartrai. To dało im nie tylko znacznie większą liczbę zwykłych żołnierzy, lecz także wyoborowych wojowników zahartowanych w boju, dzikich, szybkich i nieobliczalnych. Już sam hartrajski styl walki był bardzo odmienny od sposobu, w jaki walczyli żołnierze Azaloru, a różnice stawały się jeszcze bardziej widoczne w wypadku najemników. To nie były bandy tanich rzezimieszków, lecz stowarzyszenia najwspanialszych szermierzy świata, z których każdy byłby w stanie pokonać w pojedynkę kilku wybitnych rycerzy. Athas słyszał wprawdzie o kompaniach tego typu, lecz dotąd nie widział ich na oczy. Wątpił wówczas w opowieści o ich niezwykłych umiejętnościach. Tamtej przerażającej nocy ujrzał jednak śmiertelny taniec w wykonaniu kilku z nich. Członkowie Synów Pustyni przeskakiwali z gracją od jednego żołnierza do drugiego, podcinając im gardła z taką łatwością z jaką w upalny dzień smaruje się chleb masłem. Podczas walk nie ograniczali się tylko do ulic, lecz często przeskakiwali nad walczącymi odbijając się od ścian budynków, by niespodziewanie zmienić swoje położenie. Sam Athas, który uważał się za dość dobrego szermierza, niekiedy tracił ich z oczu, by w ostatnim momencie odwracać się i z trudem blokować ostrze, które miało wymierzyć mu śmiertelny cios. To nie są ludzie, myślał wtedy. To demony. Żaden człowiek nie mógłby tak się poruszać i zabijać z taką łatwością i gracją.
Z wyjątkiem najemników do miasta wdarła się też regularna armia chewwońska, z którą ścierali się od lat. Gdy sforsowano bramę wschodnią, Athas czuł już, że Aszkif upadnie. Nie miał jednak wtedy pojęcia, że najemnicy byli w mieście już od godziny i skrytobójczo pozbywali się strażników na murach. Niedługo po wieści o bramie wschodniej, przed którą skupiono niemal wszystkie siły, by powstrzymać wlewających się do miasta Chewwonitów, Athas otrzymał wiadomość, że również bramy zachodnia i północna nie tyle padły, co po prostu zostały otwarte. To brzmiało tak absurdalnie, że nie był w stanie nawet wyobrazić sobie, do czego mogło dojść w drugiej części miasta. Wydarzenia kolejnych godzin pokazały jednak, że wiadomość była prawdziwa. Obrońcy zostali otoczeni przez liczniejszego wroga już w obrębie miejskich murów. Chewwonicy zasadniczo nie krzywdzili ludności cywilnej, a ta nie czuła się związana z Azalorem na tyle, by pomóc obrońcom miasta. Wielu Ajidczyków schroniło się w trakcie walk na dachach i oglądało z bezpiecznej odległości krwawą rzeź, która działa się na ulicach ich miasta.
Rzeź. Nie dało się tego inaczej nazwać. Athas widywał wiele bitew, wieloma też dowodził. Widział również napady bandytów i pomniejsze potyczki. To, co zobaczył w Aszkifie, miało pozostać w jego pamięci aż do ostatniego dnia życia. To nie była bitwa. Tamtej nocy na ulicach miasta dokonano regularnej masakry. Azalorscy żołnierze nie ginęli jak bohaterowie, ale jak zarzynane zwierzęcia. Prędko można było zrozumieć, że Chewwonici nie chcieli po prostu odbić miasta, lecz zależało im na całkowitym wyeliminowaniu sił azalorskich. Należało zabić wszystkich. Kapłani nowopowstałej świątyni Gwiazdy Południa zginęli w orarionach podczas odprawiania nabożeństwa, w którym błagali bogów o ratunek. Nic to jednak nie dało, a kapłańska krew spłynęła po świątynnych schodach. Athas widział to na własne oczy, lecz był zbyt daleko, by cokolwiek zdziałać. Wkrótce potem sam został ranny i ostatkiem sił wpadł do najbliższego domostwa. Oto honor rycerza, myślał na wspomnienie tamtych wydarzeń. Schować się przed wrogiem zamiast zginąć z mieczem w dłoni. Prawie niczego nie wstydził się tak bardzo, jak tamtej oznaki tchórzostwa. Bolało go też, że przybył do Ajidy, by odkupić dawne winy i zmazać plamę na swoim honorze, lecz z biegiem czasu plamił go coraz bardziej.
YOU ARE READING
Cesarz i Król (tom I serii "Królowie końca")
FantasyCesarz i Król to pierwszy tom osadzonej w fikcyjnym świecie serii Królowie Końca. Mimo settingu zwiastującego typowe fantasy, elementów nadnaturalnych jest tu niewiele (główne wizje). Kluczowe dla historii są czyny poszczególnych bohaterów w obliczu...