Rozdział 9

853 82 7
                                    


Luca

Zazwyczaj Nowy Jork mnie przytłaczał, chociaż paradoksalnie uwielbiałem chaos, który rządził tym miastem. Chodnik był niesamowicie zatłoczony, a promienie słońca odbijały się od okolicznych biurowców, przy okazji trochę mnie oślepiając. W dłoniach niosłem dwie kawy, które kupiłem naprędce po drodze, a rano narzuciłem na siebie moją ulubioną białą koszulę do garnituru. Moja mama uważała, że jej krój idealnie podkreślał, jaki to ze mnie był „atletyczny młody kawaler" i chociaż nigdy w życiu nie przyznałbym tego na głos, chciałem, żeby Greg też mnie tak postrzegał. Od wieczoru kawalerskiego minęło już parę dni. Nie zaplanowaliśmy konkretnej daty spotkania, chociaż każdy wieczór kończyliśmy długimi rozmowami.

On chyba trochę bał się wyjść z propozycją, dlatego postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Odwaga nieco wyparowała z mojego ciała, kiedy w kompletnym zamyśleniu przeszedłem na czerwonym świetle, a rozgorączkowany kierowca taksówki prawie przejechał mi po stopach.

— Jak leziesz, idioto?! — krzyknął przez opuszczoną szybę. — Życie ci niemiłe?!

— Przepraszam, zamyśliłem się! — odkrzyknąłem.

Próbowałem załagodzić to uśmiechem, ale starszy jegomość burknął tylko coś, co do złudzenia brzmiało jak „a idź w chuj" i odjechał z piskiem opon. Cóż, pomyślałem tylko. Dla kogoś byłby to fatalny dzień, a dla mnie to po prostu środa.

Kiedy telefon w końcu pokazał mi powiadomienie, że dotarłem do celu, zacząłem się trochę bardziej denerwować. Nie miałem żadnych oczekiwań, gdy wklepałem w nawigację adres znaleziony w internecie, ale i tak poczułem się odrobinę zaskoczony. W swojej pracy tłumacza zazwyczaj kręciłem się po całym mieście, chociaż większość z uroczystości, na których bywałem, organizowano w tej biznesowej części. Ulica, przy której znajdowała się agencja detektywistyczna Greg'a to nie był jakiś wygwizdów, ale zabudowa odrobinę odbiegała od drapaczy chmur, do których w pewien sposób przywykłem. To była całkiem ładna alejka z chodnikiem, przy którym po obu stronach zasadzono drzewa. Gdzieniegdzie mieściły się typowe kamienice, które widywało się w filmach, podczas gdy niektóre budynki były odrobinę wyższe, stworzone z myślą o usługach. Można było się poczuć jak w latach dziewięćdziesiątych, gdy zamiast nowego budownictwa człowiek nagle zostawał otoczony ceglaną zabudową z charakterystycznymi schodami przeciwpożarowymi, których czarne barierki ciągnęły się zwykle aż po sam dach.

Drzwi do budynku ewidentnie widziały naprawdę dużo. To była pierwsza rzecz, jaką zobaczyłem, gdy już wspiąłem się do góry po kamiennych schodkach wejściowych. Miałem na kartce zapisany numer, ale ostatecznie nie był potrzebny. Oparłem się dłonią o klamkę, podczas gdy drugą sięgałem do domofonu, gdy zamek się poddał. To znaczy, nie tyle zasuwa odskoczyła, co misterna konstrukcja dosłownie przestała istnieć. Dwie śruby spadły na ziemię z przeraźliwym łoskotem, podobnie jak klamka.

Pospiesznie rozejrzałem się dookoła, ale na szczęście nikt mnie nie widział, więc jak przystało na prawdziwego nowojorczyka, kopnąłem dowody zbrodni w kąt i udawałem, że mnie to nie dotyczyło. W środku nie było kamer, a gdy wiekowe wrota zatrzasnęły się za mną, dźwięki dochodzące z zewnątrz wcale nie ucichły. Wciąż do moich uszu dobiegała żywa kakofonia klaksonów, szum samochodów i żywy gwar ludzkich głosów.

Schody na szczęście były betonowe, a nie drewniane i skrzypiące, ale ich przetarta powierzchnia była tak śliska, że musiałem stawiać ostrożne kroki. Ostatnim, czego chciałem, było wywinięcie orła i skręcenie karku jakieś dwie minuty przed spotkaniem. Kiedy w końcu dotarłem przed odpowiednie drzwi z plakietką, nerwy zjadły mnie do reszty.

Jedno duże kłamstwo - O jeden #3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz