Na końcu tunelu bez światła nadziei

53 10 35
                                    

Sekretne korytarze zamku pozostały jedną z jego najmroczniejszych tajemnic, zagadek, które na wzór cegiełek zaczynały tworzyć smutną całość

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Sekretne korytarze zamku pozostały jedną z jego najmroczniejszych tajemnic, zagadek, które na wzór cegiełek zaczynały tworzyć smutną całość.

Nie znałam wszystkich legend Altenburga, lecz zaledwie ich część; tę o klątwie ciążącej nad miasteczkiem i mokradłach pośrodku lasu. Trzecią, najmniej znaną, opowiedział mi osobiście tato. Wedle jego opowieści zamek zamieszkiwała para szlachciców, ludzi zamożnych i mocno zaangażowanych w politykę, margrabiów niestroniących od dobrego wina i częstych, zazwyczaj bardzo kosztownych, bankietów. Ich miłość do błyszczącego złota, żądza bogactw i przywilejów okazały się w pewnym momencie zgubne. Zapatrzeni we własny majątek i ziemie dopatrywali się zewsząd wrogów i obłudników, ich paranoja urosła do tego stopnia, że zaczęli dostrzegać zło w sobie nawzajem.

W tajemnicy każde wniosło do zamku nowe udogodnienia, sekrety, które miały służyć szpiegostwu. Margrabia sprawił sobie sieć zaufanych szpiegów i regularnie pozbywał się zwolenników małżonki - z czasem sprawił, że w zamku nie było ani jednej drogiej jej duszy. Ona natomiast, osamotniona i kontrolowana ręką męża, sprowadziła pod jego nieobecność architektów i nakazała budowę korytarzy wewnątrz grubych murów, wyzbywając się każdego jednego z popleczników małżonka.

Jak skończyła się ta historia... Tego tatko nie powiedział. Nie wierzył ani w sekretne korytarze, ani nawet w samo istnienie skłóconych małżonków. Jego zdaniem legendy i miejscowe baśnie stanowiły jedynie ciekawe historyjki na potrzeby prostego pospólstwa, ot tak, żeby ich świat nie był aż taki szaro-bury.

Głupi tato. Mówił tak, nie zdając sobie sprawy, że to jego świat jest nudny. Gdybym miała wybierać, chyba wolałabym żyć jako członek prostego pospólstwa, niż bogatej szlachty. Ale on nie musiał o tym wiedzieć.

Nie musiał także wiedzieć, że legendy, które nazywał bajaniem, kryją w sobie dużo więcej niż tylko przysłowiowe ziarno prawdy. Odkryłam to po długich miesiącach poszukiwań. Po prostu, pewnego dnia jedna ze świec w gabinecie tatka nagle zgasła, choć przecież okna i drzwi były szczelnie zamknięte. Zapytana o to pani Brunhilde wytłumaczyła mi, że powodem tego był zwykły przeciąg. Dałam wiarę jej słowom i zaczęłam szukać. I szukałam dotąd, dopóty nie znalazłam wejścia do sieci sekretnych korytarzy.

Bałam się ich. Były jak długie, niekończące się tunele wewnątrz piekielnych czeluści, gdzie światło toczyło przegraną już od dawna bitwę z mrokiem. Nie pomagała nawet lampa naftowa, którą znalazłam w warsztacie tatka. Ilekroć zagłębiałam się w ciemność, miałam wrażenie, że zostałam przez nią połknięta.

Teraz nie było inaczej. Zapaliłam lampę zapałką, zdjęłam ze stóp lakierki. Nie chciałam przecież, by ktokolwiek mnie usłyszał – wystarczyło, że uderzanie mojego serca odbijało się echem od ciasno uszeregowanych ścian.

Szkicownik – powtórzyłam sobie uparcie. Felix. Mój ukochany Felix...

Z jego imieniem na ustach ruszyłam w głąb korytarzy, weszłam w znaną już mi gęstą sieć tysięcy stopni. Bywałam tu wystarczająco często, by znać trasę do każdego z judaszy, a jednak nadal nie udało mi się wyzbyć wrażenia, jakbym błądziła po omacku.

Do męskiego skrzydła szkoły dotarłam długo po czasie – lekcje astronomii i matematyki już dawno się zaczęły.

W pośpiechu usadowiłam się przy maleńkim wizjerze w ścianie. Lubiłam lekcje męskich sztuk o wiele bardziej niż damskich, choć i w tych nieraz znalazłam sobie jakieś upodobanie. Lubiłam literaturę i sztukę, muzykę odrobinę mniej, bo zamiast skrzypiec tato kupił mi harfę, a ta zdawała mi się dużo trudniejsza do opanowania. Żadna jednak z tych rzeczy nie sprawiała mi takiej uciechy, jak chociażby znajomość konstelacji gwiazd i teorii o wszechświecie, więc gdy tylko miałam możliwość, przychodziłam tutaj i słuchałam wykładów profesora Kalksteina.

Dzisiaj pan profesor wyglądał równie ekscentrycznie, co pani Brunhilde powabnie i elegancko. Zakole siwych, długich na palec włosów wyglądało, jakby na głowę astronoma spadł huragan. Oczy miał rozbiegane i przekrwione, krawat związany krzywo i nieprawidłowo, frak rozpięty, a czarne buty upstrzone grudami mokrej ziemi i trawy. Właśnie kreślił na czarnej tablicy koła. Jedne większe, inne mniejsze. Jedno z nich, największe i narysowane na samym środku podpisał jako „SŁONICE".

– O tak... Właśnie tak, moi mili. To słońce, słońce, a nie Ziemia znajduje się tutaj w centrum. Tak twierdził jeden z uczonych ze wschodu – mówił z ożywieniem pan profesor. – Zapytacie tedy, ale jak to możliwe, wszak gwiazdy nie zmieniają swojego położenia na sferze niebieskiej? A ja wam odpowiem, że gwiazdy poruszają się w tym samym tempie, co nasza Ziemia. Ot co!

Lubiłam profesora Kalksteina. To z jakim podnieceniem opowiadał o swojej dziedzinie nauki, to z jakim zapałem kreślił na tablicy i objaśniał wątpliwej urody malunki. Gdy go słuchałam, wydawało mi się, że jego oczy świecą się z zachwytu. Chciałabym kiedyś opowiadać o swoich zainteresowaniach z równym ożywieniem i zapałem, bez wstydu ani cienia zażenowania.

Ale wiedziałam, że to niemożliwe. Dlaczego? Bo według niesprawiedliwych zasad świata dorosłych, kobieta nie winna była zajmować się dziedzinami męskimi.

Sposępniałam. Wywód profesora zdawał mi się niezwykle ekscytujący i nawet przez chwilę żałowałam, że nie mam gdzie zapisać notatek z jego lekcji. To przypomniało mi, po co właściwie przyszłam.

Odchyliłam głowę nieco w bok, spojrzałam przez judasza ukosem.

Ach! Felix!

Siedział w tylnym rzędzie, widocznie znużony i niezainteresowany. Nie szkodzi. Skoro nie podzielał mojej pasji do astronomii, pewnie było coś innego, o czym moglibyśmy rozmawiać w przyszłości. Może o filozofii albo anatomii...

Patrzyłam na niego z rozmarzeniem, zapominając o wszelkich troskach. Miał takie bujne, ciemne niby heban włosy i bladą, mlecznobiałą skórę. Wiedziałam, że to głupie, ale ciekawiło mnie, czy ciało ma równie zimne co oczy.

W jednej chwili poruszył głową, zerknął w bok, w stronę Matthew siedzącego w sąsiedniej ławce. Zaczęli szeptać, aż braciszek sięgnął ku niemu ramieniem. Zaparło mi dech w piersi.

Szkicownik!

Felix zmarszczył brwi w zdumieniu, mruknął coś. I wziął mój szkicownik.

– Czy ja panom w czymś przeszkadzam? – odezwał się nagle profesor Kalkstein. – Nie uchodzi przerywać nauczycielom w czasie lekcji, tak samo jak rozmawiać z boku, gdy ma się rozmówcę tuż przed oczami.

Ławki ostatnich rzędów znajdowały się poza zasięgiem mojego słuchu, więc nie wiedziałam, co takiego odpowiedzieli Felix z braciszkiem Matthew. Wystarczyło, że usłyszałam słowa profesora:

– Rozumiem... Więc pokażcie mi, co dokładnie znaczy „nic".

Dosłownie przestałam czuć serce, gdy profesor zbliżył się do ostatnich ławek i wyciągnął rękę po mój szkicownik. Kiedy Felix mu go podał, omal nie zemdlałam.

Profesor Kalkstein otworzył gruby zeszyt. I uniósł w górę rudą kitę wiewiórki.

– Panie Hirschfeld, co to ma znaczyć?!

Nim Felix otworzył usta w geście protestu, zerwałam się i uciekłam ze łzami w oczach.






Link: https://i.pinimg.com/564x/aa/cb/3d/aacb3d93e4a1f4b7bef884c26f456430.jpg

Wilk w owczej skórzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz