The voices made me do it./Głosy mnie do tego zmusiły.
(Ronald DeFeo)
AMITYVILLE W STANIE NOWY JORK, 13 LISTOPADA 1974
Złap ich. Zabij. Złap ich i zabij.
Tylko szept, a irytował bardziej niż głośny krzyk. Przysłonił uszy obiema dłońmi, żeby go nie słyszeć, ale ten głos był w jego głowie i nie było od niego ucieczki, tłukł się po jego czaszce, nie pozwalając zasnąć.
Może jeśli zrobi, czego chce, da mu spokój?
Spojrzał na zegar – trzecia piętnaście, środek nocy, nikogo nie musiałby łapać, wszyscy spali, zabić byłoby ich prosto. W piwnicy, w której siedział, zimno było tak okropnie! Chłód zdawał się ciągnąć spod ściany, tej niepasującej do reszty pomieszczenia, z cegieł, jakby ktoś ją domurował.
ZABIJ ICH!
Zrzucił z siebie stary, zatęchły koc, drżącymi dłońmi pochwycił opartego o wyleżaną kanapę myśliwskiego sztucera; zrobi wszystko. Wszystko, byleby ten koszmar się wreszcie skończył.
Niewielkie miasteczko pogrążone było w nocnej ciszy, tak jak i sam dom przy Ocean Avenue 112, kiedy wspinał się po schodach na piętro, z bronią w ręku. Uchylił drzwi do sypialni rodziców... Strzelił, dwa razy do ojca, dwa razy do matki.
Zabij, zabij, zabij...!, zadudniało w jego umyśle i zrozumiał, że to nie wystarczy, to coś chciało więcej ofiar. Parę kroków i znalazł się w pokoju dwóch młodszych braci – spali, kiedy oddawał strzały, tym razem po jednym, by nabojów wystarczyło mu jeszcze na dwie siostry. W ich sypialni od razu znalazł i zabił tylko jedną, brakowało małej Jodie.
Rozejrzał się po ciemnym pokoju i wtedy usłyszał hałas – dochodził z niewielkiej garderoby w rogu pomieszczenia.
Jodie, jego najmłodsza siostrzyczka, siedziała w środku, skulona, w nocnej koszulce, z kolankami podciągniętymi pod samą brodę.
– Ronnie? – pisnęła, mocniej ścisnąwszy swojego pluszowego misia, ale on uniósł tylko strzelbę.
Krótki odgłos wystrzału.
Tej nocy Ronald DeFeo, jeden z lokatorów domu przy Ocean Avenue 112 w uroczym miasteczku Amityville zamordował całą swoją rodzinę, a głosy w jego głowie umilkły na zawsze.
MALVERNE W STANIE NOWY JORK, NIECAŁE 44 LATA PÓŹNIEJ
Knajpka „U Molly" w Malverne stanowiła miejsce doprawdy klimatyczne – utrzymana w bardzo prostym, domowym, przytulnym stylu, skąpana w porannym wiosennym słońcu wpadającym do środka przez okna z zasłonami w biało-czerwoną kratę niemalże ukajała. Pachniało śniadaniem i kawą.
– Przestań się wiercić – syknął na Casa Dean, znad swoich jajek na bekonie. – Bo poproszę ci o poduszkę.
W odpowiedzi Castiel cisnął widelcem na bar, był zły. Zamówionego naleśnika nawet nie skosztował.
– To twoja wina.
– Moja? O nie, kochanie, ty wlazłeś mi na kolana i to ty powinieneś był pomyśleć, że bez łaski nie będzie tak samo, skąd ja miałbym o tym wiedzieć?
Poprzedniej nocy zameldowali się w Best Western Mill River Manor, hotelu w Rockville Centre, czyli tam, dokąd po incydencie w Navasocie przeniosła ich Naomi. Jako państwo Honeywell (bo na takie nazwisko Dean miał przy sobie fałszywe dokumenty) dostali pokój z wielkim łóżkiem z czerwoną pościelą, co trochę przywodziło na myśl burdel, tworząc niepodważalnie przesycony erotyzmem klimat.
CZYTASZ
PAMIĘTNIKI WINCHESTERÓW
FanfictionWiększość historii miłosnych ślubem się kończy - ta ślubem się zaczyna. Znane i lubiane przez Was przygody Deana i Casa będących (w końcu) małżeństwem w supernaturalnym świecie, po odświeżeniu i uporządkowaniu :)