Polowanie na wiedźmę z Idaho szło Samowi jak po maśle – wszystko bardzo fajnie, tyle że wtedy zadzwonił Dean i zrobiło się zamieszanie. Usiłując dokończyć sprawę jednocześnie załatwiał bilet do Houston, potem znowu miał jazdę z wskakiwaniem na ostatnią chwilę na pokład samolotu lecącego jednak na wschodnie wybrzeże, w taki oto sposób zarwał właściwie całą noc, ucinając sobie w samolocie jedynie krótką drzemkę. Tu, w Amityville, znowu nie spał, do samego rana szukając, czego się dało, w sprawie dawnego morderstwa, w sprawie domu, w sprawie Jesse'go, w sprawie wszystkiego.
Prawie zasnął nad umywalką, ze szczoteczką w buzi – oczy same mu się zamykały.
Bądź co bądź, udało mu się znaleźć jakiś konkret i przynajmniej z tego był dumny; ziemia, na której stał obecnie ten dom, należała kiedyś do Indian i służyła im za coś w rodzaju... miejsca do umierania? Umieralni. Przychodzili tu, starzy, schorowani, by w spokoju, pogodzeni z losem, odejść z tego świata.
Jedna rzecz by się z tym zgadzała – muchy. Jeśli to coś, cokolwiek działo się w tym domu, miało związek z Indianami, to obecność insektów była uzasadniona, mieli już kiedyś do czynienia z czymś takim, w, hm, Oklahomie. Robale. Mnóstwo robali. Szarańcza, która prawie zeżarła ich żywcem.
Jedno się nie zgadzało. Jeśli ci ludzie, którzy dokonywali tu swego żywota, byli „spokojni i pogodzeni z losem", czemu działka była przeklęta? Czemu coś zmusiło faceta do wymordowania najbliższych mu osób? Sam zakładał, że był to rodzaj opętania, najprawdopodobniej opętał go duch, w tym domu obecne były duchy, cały czas, stąd zimno, na które skarżyła się Kathy i pole elektromagnetyczne. Która z „pogodzonych z losem" osób miałaby zamienić się w złego ducha? Który stary, schorowany Indianiec pchnąłby Ronalda DeFeo do jednej z najbardziej znanych masakr w dziejach?
To się nie trzymało kupy.
Odkręcił wodę, żeby wypłukać z ust pastę, a wtedy coś zabulgotało w kranie, jakby się przytkał i chwilę potem do umywalki trysnął zamiast wody czerwony strumień. Sam odskoczył, ochlapany; szkarłatne kropelki krwi osiadły na jego czystej, białej koszulce, w którą ledwo co się przebrał.
Nie przebierać się w czyste ciuchy przed myciem zębów...!, przemknęło mu przez głowę i rzucił się do zakręcania; kurki chodziły bardzo, bardzo opornie i chwilę trwało, nim udało mu się to powstrzymać. Spojrzał w lustro – jego koszulka była czysta, to znaczy, poplamiona, owszem, ale wodą. Czystą wodą, której za dwie minuty nie miało być już widać.
Zmarszczywszy czoło niepewnie przekręcił jeden kurek z powrotem i tym razem z kranu również popłynęła woda.
Czyżby był aż tak zmęczony, że zaczynał mieć przywidzenia?
♥♥♥
Wszedł do kuchni, by zastać tam Kathy wyjmującą z tostera jeszcze jedną partię grzanek.
– Chcę dżem truskawkowy – mały Michael skrzywił się i odsunął od siebie wiśniową konfiturę.
– Billy, zejdź do piwnicy po dżem dla brata.
– Nigdzie nie idę, George tam jest. Zamorduje mnie.
– Prosiłam cię, żebyś tak nie mówił? Mike, przykro mi. Musisz zjeść z konfiturą.
Zobaczyła go i zmusiła się do uśmiechu.
– Grzankę, Sam?
– Dziękuję, napiję się tylko kawy.
Opadł na krzesło naprzeciw Deana, który pochłaniał już podwójną porcję; w zasadzie to on jeden, nie licząc dzieci, wyglądał, jakby się wyspał. Cas wpatrywał się tępo w swój talerz, a Kathy znów miała podkrążone oczy.
CZYTASZ
PAMIĘTNIKI WINCHESTERÓW
FanfictionWiększość historii miłosnych ślubem się kończy - ta ślubem się zaczyna. Znane i lubiane przez Was przygody Deana i Casa będących (w końcu) małżeństwem w supernaturalnym świecie, po odświeżeniu i uporządkowaniu :)