Pamiętajcie, że ten rozdział jest mocno bluźnierczy. Jeśli jesteście zagorzałymi katolikami, run for your life
(jeśli jesteście zagorzałymi katolikami ciekawi mnie co tu robicie :))
W kościele Świętego Jana Kantego w Chicago panowały tego wieczoru cisza i mrok, jako że godzina była już naprawdę późna i nie odbywało się żadne nabożeństwo – ale nawet pogrążona w ciemności świątynia ta zrobiłaby wrażenie na każdym, na wierzącym i niewierzącym, na dbającym o estetykę i na niezwracającym na nią najmniejszej uwagi. Opływająca w złoto, setki par oczu spoglądające z obrazów i witraży, wielkie figury obrzucające przenikliwymi spojrzeniami zwiedzających i modlących się z każdej strony.
Tak się składało, że ani Dean, ani Cas nie przyszli tu, by zwiedzać czy też się MODLIĆ.
– „Cas z tobą będzie, jednego ghula nie rozwalicie we dwóch?" – głośno przedrzeźniając brata Dean wsadził ręce do kropielnicy z wodą święconą, a krew spłynęła z nich, natychmiast barwiąc ją na różowo. – No jasne! Bo kto by przewidział, że ghule urządzają sobie rodzinne zjazdy!
Trzepnął rękami i różowa woda obryzgała ścianę.
Przyjechali do Chicago, bo w podziemiach kościoła Świętego Jana Kantego zagnieździł się ghul, taką informację dostali od zaprzyjaźnionego z łowcami, opiekującego się tą świątynią ojca Bourke'a – zameldowali się w motelu i do Sama zadzwonił telefon. Carol, inna ich znajoma, potrzebowała pomocy w Wisconsin, a oni byli najbliżej... I Sam pojechał, zostawiając ich we dwóch. Niby wydawało się to bez znaczenia – do momentu, w którym okazało się, że ghul nie mieszka pod kościołem w pojedynkę, przynajmniej na tamtą chwilę. Na to nie byli przygotowani, nie przygotowali się na konfrontację z większą ich ilością. Zaskoczyła ich tak bardzo, że ledwo uszli z życiem.
– Przecież sobie poradziliśmy – Cas podążył wzrokiem w dół, za jego dłońmi, patrząc, jak wyciera je do dżinsów. – I nawet nie zajęło nam to aż tak długo.
– No właśnie NIE, miałem na dzisiaj plany!
– Plany? Jakie plany?
Dean machnął rękami, zły i zawiedziony. Powiedzieć mu? Oczywiście, że tak, i tak kompletnie żadnego ze swoich zamierzeń już tego wieczora nie zrealizuje.
– Zarezerwowałem apartament, w hotelu – westchnął, poddając się. – Dla nas, dla mnie i dla ciebie, w hotelu przez duże H, nie jakiejś obskurnej pipidówie, takiej jak ta, w której wylądowaliśmy z Samem, mieliśmy mieć prysznic z deszczownicą, ręczniki poskładane w kostkę i pierdolone płatki róż na łóżku. Na początku byłoby romantycznie, pilibyśmy szampana, całowalibyśmy się... Ale potem? Och, Cas, pieprzylibyśmy się jak zwierzęta. Głośno, dziko, wszystko by się kleiło i musielibyśmy zostawić olbrzymi napiwek, i wymeldować się bardzo wcześnie, żeby nie patrzeć w oczy pokojówkom, które zmuszone byłyby to po nas posprzątać.
Odwrócił się, by spojrzeć na kościół. Był wielki – główna nawa pomiędzy rzędami ławek prowadziła do kipiącego przepychem ołtarza.
– Nieważne – tuż za figurą Jezusa Chrystusa na krzyżu po prawej stronie dostrzegł boczne wyjście. – Która godzina? – zerknął na zegarek. – No właśnie. Rezerwacja przepadła czterdzieści minut temu.
Ruszył ku wyjściu, nawet nie sprawdzając, czy Cas ruszy za nim.
– To dlatego taki byłeś zły, kiedy zadzwoniła Carol?
– Sam wiedział o tych planach, wiedział, że planuję spędzić noc tylko z tobą, i co? Olał to.
– Myślał pewnie, że zdążymy...
CZYTASZ
PAMIĘTNIKI WINCHESTERÓW
FanfictionWiększość historii miłosnych ślubem się kończy - ta ślubem się zaczyna. Znane i lubiane przez Was przygody Deana i Casa będących (w końcu) małżeństwem w supernaturalnym świecie, po odświeżeniu i uporządkowaniu :)