#2

134 28 2
                                    

Zatrzymuję się przed przejazdem kolejowym. Patrzę na opuszczające się rogatki, a te przywołują mi na myśl moje również walące się życie. Przymykam więc na chwilę oczy, chcąc odciąć się od tego widoku. Opieram głowę o zagłówek i staram się wyłączyć myślenie. Czerwone światła przebijają się przez opuszczone powieki, jakby chciały mi powiedzieć, że nie tak łatwo jest od tego uciec. A gdyby tak jednak rzucić wszystko i wyjechać gdzieś? Nie wiem gdzie, może w jakieś Bieszczady albo inne Tatry. Tam zaszyć się w górskiej chatce i mieć wszystko i wszystkich głęboko w dupie.

Nagły dźwięk klaksonu powoduje, że niemal się zrywam. Otwieram prędko oczy, a przed sobą zauważam już otwarty przejazd oraz jadące z naprzeciwka samochody. Po chwili ponowne trąbienie upewnia mnie w tym, że powinnam ruszyć.

Wciskam gaz, auto wyje i nagle szarpie, po czym gaśnie.

– Kurwa! – burczę pod nosem i chwytam za kluczyk.

Odpalam je ponownie i tym razem wduszam sprzęgło oraz wrzucam pierwszy bieg. Wreszcie ruszam, szarpiąc mocno. Szlag by to trafił, jeszcze to! Nie pamiętam już za dobrze, jak się prowadzi auto z manualną skrzynią biegów. Mam wrażenie, jakby wszystko sprzeniewierzyło się przeciwko mnie.

Najpierw ten kutas, Maciek, potem ta chora akcja w agencji, później marudzenie rodziców i wreszcie wycieczka do domu na święta. Czy ja już mówiłam, że nie lubię Bożego Narodzenia? Chyba powtarzam to co roku, a te z każdym rokiem dają mi jeszcze większego kopa w moje potłuczone już cztery litery.

No i nie można zapominać o kapciu i urwanym kole, które przytrafiło mi się akurat w tym dniu, w którym postanowiłam jednak pojechać do domu na tych kilka dni. Moja ukochana mazda stoi teraz w warsztacie, no bo przecież terminów nie mają, no i są te zapiździałe święta. Wszędzie święta, święta i święta. Rzygam już tym. A żeby jeszcze bardziej mi dopiec, dali mi jakieś gówno w formie auta zastępczego. Kwadratowe pudełko w odrzucającym zielonym kolorze. Pojemność mniejsza niż mój kubek na kawę, a koni to więcej na łące widziałam. Jednym słowem, ani to jedzie, ani wygląda.

Jedyny plus w tym wszystkim jest taki, że z biegiem lat droga do domu jest coraz lepsza. Dziś trasa z Poznania do mojej wioseczki to już tylko dwie godziny. Kiedyś jechało się trzy, nawet cztery, jeżeli pogoda nie dopisała.

Kiedy docieram do miejscowości poprzedzającej mój dom rodzinny, przypominam sobie, że nie mam nic dla moich rodziców. Trochę głupio, bo przecież ostatni raz byłam tu ponad trzy lata temu. Postanawiam więc zatrzymać się w przydrożnym sklepiku, który pamiętam jeszcze z czasów dzieciństwa. Parkuję wzdłuż drogi, zatrzymuję się przy samym drzewie i wysiadam. W małym samoobsługowym markecie, który dziś jest sporo większy niż sklepik z panią za ladą sprzed lat, kupuję czekoladki, wino, koniak, jakieś owoce i gotowy bukiet goździków. Wiem, nie te czasy, ale nic innego nie ma, a to zawsze coś. Mogłam pomyśleć o tym wcześniej. Jednak nie tym moja głowa była zajęta. Nie tym.

Płacę, ignorując uśmiech ekspedientki, i wychodzę obładowana cienkimi jednorazówkami – jedna z alkoholem, druga z owocami, a pod ramieniem kwiaty.

Kiedy docieram do swojego auta, no nie mojego, a zastępczego, zauważam zaparkowane za mną czarne bmw. Ledwie oświetlające wszystko nikłe światło latarni mruga, jakby też chciało mi powiedzieć, że to nie miejsce dla mnie. Burczę pod nosem i podchodzę na przód mojego samochodu. Widzę, że do drzewa mam jakieś dziesięć centymetrów, więc od razu zapala mi się czerwona lampka. Idę na tył, a tu zderzak stojącego za mną auta niemal styka się z moim. Wtem kierowca tego szpanerskiego auta wysiada.

– Cofnij z łaski swojej, bo nie będę miała jak wyjechać – mówię od razu, kiedy ten ktoś staje przy otwartych drzwiach.

Mało widzę, bo ma na głowie kaptur, spod którego wystaje jeszcze czapeczka z daszkiem. Do tego ta migająca lampa przydrożna niczego nie ułatwia.

– Słyszysz, co do ciebie mówię? – pytam, kiedy ten ktoś w ogóle się nie rusza, ale jest zwrócony w moją stronę. Wiem, że mnie słyszy i widzi, ja mam gorzej.

Wreszcie rusza się z miejsca i zamyka swoje drzwi, po czym idzie przed siebie.

– No chyba jaja sobie robisz?! – rzucam już wściekła. – Przeparkuj to cholerne auto! – żądam, kiedy ten obchodzi swoje od tyłu i kieruje się do sklepu. – Burak z beemki! – Wołam za nim. – Wiedziałam, że to zły pomysł, żeby tu przyjeżdżać!

Przerzucam reklamówki w jedną rękę, po czym szukam w kieszeni kluczyka. Gdy go odnajduję, wkładam w zamek i przekręcam, aby otworzyć to pudełko, które przecież nie ma nawet pilota. Wrzucam kwiaty na fotel, a kiedy szarpię za siatki, jedna z nich pęka. Obie butelki z alkoholem wypadają i roztrzaskują się na lodowatej ziemi.

– Ja pierdole! – krzyczę, po czym rzucam owocami do środka. – Co za chujowe święta!

– Może gdybyś była milsza dla innych, nie byłby takie złe? – słyszę za sobą głos, który powoduje, że krew zastyga mi w żyłach.

Nieruchomieję z dłonią zaciśniętą na drzwiach auta i próbuję wyrównać przyspieszony oddech. To niemożliwe. To niemożliwe. To niemożliwe. Jak to jest możliwe?

Wreszcie zbieram się na odwagę i odwracam. Niestety nikogo za sobą nie zauważam, a obok słyszę odpalający się silnik samochodu. Zerkam w bok i widzę bmw, które mnie zablokowało. Jego światła właśnie się włączają, eksponując swoje podłużne łezki.

– To niemożliwe – mówię na głos, robiąc krok w przód.

Samochód cofa i wyjeżdża, boksując kołami na lodzie. Tknięta przeczuciem wybiegam za nim na drogę, ale ten odjeżdża, kompletnie mnie ignorując.

Stoję tak jeszcze chwilę, po czym postanawiam pojechać do domu. Wracam za kierownicę swojego pudełka i ruszam, nie zamierzając się tym przejmować. Na bank tylko mi się wydawało.

Bajkowe ŚwiętaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz