Rozdział II. Żeby się nie śmiał

174 16 9
                                    

Przebudziły go głosy. Na początku zmieszane, nierozróżnialne, by stopniowo przejść w gwar rozmowy. Głowa pulsowała tępym bólem, który przyprawiał go o torsje. Gardło piekło, jakby przed chwilą połknął żywy ogień, a w ustach, przysiągłby, czuł garść wiórów. Z trudem zbierał myśli, pot wstąpił mu na czoło, gdy przywoływał wspomnienia. Jednak wszystkie uciekły pod taflę lodu, i mimo że Bohun walił w nią ze wszystkich sił, nie pękła. Widział jedynie, jak spod spodu przebłyskują, ukazując mu Rzędziana, a potem Skrzetuskiego. Spiął się. Znów usłyszał złowróżbny rechot Lacha, widział okrutny uśmiech krzywiący jego przystojne rysy, a potem słowa. 

    Panika wstąpiła w serce Bohuna. Osłabł, nie obroni się. Mimo wcześniejszych marzeń o śmierci z rąk husarza jawił mu się on teraz jako diabeł z piekła, czort, wysłany po jego duszę. Krew pulsowała mu w skroniach, zagłuszając rozmowy, ale nie śmiech. Wtem poczuł na policzku oddech, tuż przy swoim uchu. 

— Ty pomresh tut, yak sobaka.     

    Bohun krzyknął, lecz z ust wydobył mu się tylko potępieńczy jęk. Zwrócił on uwagę zebranych w pomieszczeniu. Przez szum w uszach usłyszał kroki, zbliżające się do łoża. Ktoś zasiadł na jego skraju. Kozak wciągnął ze świstem powietrze, aż zabolała go pierś, odsuwał się, ale bez skutku, opuściły go siły. Zaraz usiecze go tu husarska szabla...

— Na miłość boską, uspokój się waść! Bo ukrop ci głowę zagotuje!     

     Bohun rozwarł powieki. Z plamy kolorów tańczących mu przed oczyma wyłonił się Rzędzian, blady, gryzący wargę. Widząc pachołka, a nie jego pana, Bohun wypuścił wstrzymywany oddech i rozluźnił się z wolna, wiercąc spojrzeniem Rzędziana. Młodzik pod jego naporem odwrócił wzrok i odchrząknął, przeczyszczając gardło.

— Chwała niech będzie Najwyższemu! Jużem myślał, że waszmość nigdy do zmysłów nie wrócisz.

— Wody... — wychrypiał.     

    Do Rzędziana podeszła kobieta w średnim wieku, tak samo ryża jak pachołek. W zmarszczkach na twarzy i w oczach kryła się wrodzona życzliwość.

— Widział kto, by się po takim mrozie szwędać! — odparła miękkim głosem, podtrzymując głowę Kozaka i podstawiając kubek. — O zdrowie swoje się nie martwi? Damianek, słońce, zedrzyj mi jeno kory z wierzby!

      Rzędzian zarumienił się niesamowicie i już miał coś odpowiedzieć, ale — najwidoczniej matka jego — rzuciła mu srogie spojrzenie i synalek od razu ruszył z miejsca. W drzwiach wpadł jeszcze na bardzo sędziwego mężczyznę i ustąpiwszy mu miejsca, wyszedł. 

— Kozak w domu! Przyjaciele mi nie uwierzą! Jak się czujesz? — Dziad kuśtykaniem zbliżał się do mołojca. W ręce trzymał małe okulary i mrużąc oczy, próbował wyczytać stan zdrowia z jego twarzy. 

— Mario Przenajświętsza, słabyś jest!

— Niech ojciec drogi nie podchodzi za blisko, jeszcze się zarazi i zemrze nam. — Pani domu odstawiła kubek i chwyciwszy szmatę, machnęła nią w stronę rodziciela i poczęła zmywać pot ze skroni Kozaka. Miała zimne i szorstkie dłonie, lecz dotykała jego czoła tak delikatnie i ostrożnie jak wróbelek. 

— W tym wieku, dziecko drogie, nic nie zabija mnie tak jak twe gadanie. — Starzec machnął ręką — Gdzieś się tak załatwił chłopcze?      

     Do Bohuna docierały tylko świsty i półsłówka. Nad jego twarzą stał mężczyzna z długą szarą brodą w białej koszuli. Czy jego dzień ostateczny nastał?

— Nie odpowie? Może po polsku ne ponimayet? — Staruszek odsunął się od łoża i usiadł na drewnianym krześle w kącie izby. Spoglądał, jak córka próbuje zbić gorączkę przybyszowi. — Niegdyś chorowałem podobnie. Raz po weselu stryjka Dobrego. Pamiętasz córcia, jakżeś przez tydzień mnie uzdrowić nie umiała?— zarechotał.

Pożoga. Ogniem i mieczem FanFictionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz