To był przypadek, iż znalazłam się w tym świecie. Do tego nie było we mnie nic z dziecka, które mogłoby wierzyć w bajki, diabły i wróżki. Byłam już dorosła, zaczynałam pracę, w głowie było ogarnięcie, jak działają podatki, które muszę płacić, i jakie opłaty życia muszę ponosić, nie zaś drobne istoty o wąskich skrzydłach i twarzach zwiastujących mrok i kłopoty.
Zapamiętałam ten pierwszy raz nie tylko ze względu na poznanie wróżek. Sen, który mnie do nich zaprowadził, nastąpił po bardzo ciężkim dniu – odwiedzałam wtedy tatę w szpitalu, a rokowania lekarzy nie były zbyt optymistyczne. Choć podczas słuchania tej wiadomości byłam twarda i stanowiłam oparcie dla mamy, która zalewała się łzami, po powrocie do mieszkania nie byłam w stanie dłużej udawać i zaczęłam szlochać.
Nawet nie dotarłam do sypialni. Na dobrą sprawę nie weszłam w głąb mieszkania, a jedynie poczekałam, aż zamkną się za mną drzwi, po czym osunęłam się po nich i zaczęłam płakać. Nie dbałam w tamtej chwili o pojemniki z jedzeniem, które dała mim mama, co mogło odwdzięczyć się późniejszym zatruciem, po prostu umiałam tylko płakać. Łzy płynęły mi po policzkach strumieniami, nie byłam w stanie ich zatrzymać.
Nie wiedziałam, jak długo to trwa, ale zmęczona snem, nie zmieniając miejsca, zasnęłam. Początkowo tkwiłam w ciemności, po czym nagle uderzyłam o twarde podłoże – gdyby to był zwykły sen, uczucie spadania by mnie obudziło – a nad moją głową pojawiła się połyskliwa istota. Najpierw tak mała, że można ją było pomylić ze świetlikiem, po zbliżeniu zdała się większa, jej skrzydła wąskie niczym u ważki.
Jednak moja głowa w tym śnie uznała to stworzenie za świetlika, to samo myślałam o kolejnych, które się pojawiły. Nie chciałam iść za nimi, to inna siła niż moja wola prowadziła mnie na skraj czegoś, co zidentyfikowałam jako las, i małego miasteczka, gdzie paliły się pochodnie. Poza powtarzającym się "witaj" i trzepotem skrzydeł nie słyszałam nic innego. Szybko też "wypadłam" z tej mary i obudziłam się obolała na podłodze w przedpokoju. Przez moment nie wiedziałam, gdzie jestem, po chwili zebrałam się w sobie i dźwignęłam, zabierając ze sobą paczki od mamy, i przeszłam do kuchni. Byłam głodna, dlatego zrobiłam sobie posiłek, który nie był ani kolacją, ani śniadaniem, a wspomnienie wróżki szybko się zatarło.
Dlatego byłam w niemałym szoku, kiedy ponownie po zapadnięciu w sen obudziłam się na skraju lasu i miasteczka. Aż wzdrygnęłam się, gdy kolejny raz ujrzałam te robaczki świętojańskie, które były za duże na świetliki. Pierwsza konwersacja nie mogła być swobodna, bo zupełnie nie wiedziałam, z kim mam do czynienia i gdzie jestem. Trwała też dość krótko, gdyż w swoim przerażeniu dość szybko wybudziłam się z tego snu, a później nie mogłam zasnąć na nowo.
Podróże trwały dłużej i zdarzały się częściej, towarzyszyły albo mojemu złemu humorowi, albo deszczowi za oknem. Czasami przenosiłam się do świata wróżek, kiedy obie te okoliczności miały miejsce. Powoli przyzwyczajałam się do tych istot i świata, który był mroczny i niepokojący, jednak z trudem przychodziło mi uwierzenie w to, że jakiś inny człowiek do niego trafia. Człowiek, który jest nazywany Panem.
Ten sam człowiek, który właśnie siedział kilka metrów ode mnie i miał dość talentu, by zostać poczytnym pisarzem. A ja miałabym być jego redaktorem prowadzącym.
Odchrząknęłam, by ukryć niepokój, i zaczęłam:
– Zapoznałam się z pana manuskryptem i skontaktowałam z panem, ponieważ widzę potencjał w przedstawionej przez pana historii. Ta wersja sugeruje bardziej rozbudowane uniwersum, chciałam zapytać, ile tomów bierze pan pod uwagę?
To wydało mi się oczywiste, że nie ujawni się od razu jako istota, którą spotkałam we śnie, a będzie zachowywał się jak człowiek, który jest tu w interesach. W końcu trudno było przewidzieć, czy czasem nie wpadnie tu ktoś niepoinformowany z jakąś sprawą do szefa. Ten ktoś nie mógł mieć wątpliwości, iż toczy się tu rozmowa czysto biznesowa, a ja chciałam mieć choć odrobinę kontroli nad tym, co się dzieje.
Choć to mogło być tylko złudzenie, chciałam się go trzymać.
Mężczyzna patrzył na mnie uważnie, jakby chciał wyczuć, czego od niego oczekuję w ramach odpowiedzi. Jakby to nie było coś oczywistego. Jakby trudno było określić drogę, jaką powinna toczyć się ta rozmowa.
– Myślałem o dylogii – odparł – i zakończeniu otwartym.
Uniosłam jedną brew. Nie było to rozwiązanie, którego się spodziewałam, chciałam wiedzieć, z czego to wynikło.
– Otwarte zakończenie? Miałoby być ono furtką dla pana na kontynuację czy dla czytelników?
To także dla kogoś spoza branży mogło być pytaniem zbędnym, jednak musiałam wiedzieć, na ile tomów mogę zakontraktować umowę z tym mężczyzną.
– Otwarte dla czytelników. Trylogia mogłaby zapomnieć o głównej idei lub być wypełniona zbyt rozwałkowanymi scenami. Sam tego nie lubię, czułbym się nie w porządku, gdybym zrobił coś takiego tym, którzy raczyli sięgnąć po moje książki.
To było racjonalne rozwiązanie, które chroniło czytelników przez rozczarowaniem, a autora i redaktora przed wymyślaniem na siłę wątków czy postaci. Mniejsza presja mogła dać lepszy efekt pracy.
– Tylko mam jedną prośbę, pani redaktor. – Mężczyzna pochylił się w moją stronę, a jego spojrzenie stało się intensywniejsze. – Chciałbym, by w manuskrypcie pomogła mi pani znaleźć miejsce, by wprowadzić nowe istoty.
Choć nie było to zbyt profesjonalne z mojej strony, nie umiałam powstrzymać się przed uniesieniem brwi.
– Nowe istoty?
W jego książce już poza ludźmi występowały fantastyczne zwierzęta, nie byłam pewna, czy wprowadzenie kolejnych to dobre posunięcie.
Barney uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było coś złowieszczego.
– Istoty podobne do świetlików. Wróżki. Co pani o tym sądzi?
Jeżeli wydawało mi się, że to nie jest Pan, to teraz nie miałam już wątpliwości. Jak i wiedziałam, że on jest świadom, kim jestem.
Teraz naprawdę miałam powód być przerażona.
CZYTASZ
Niechciana senna baśń
FantasyCelyn uwielbia książki, dlatego związała z nimi swoje życie zawodowe, jednak dobrze wie, że pracując w wydawnictwie, natrafi na wielu różnych autorów. Pewnego dnia poznaje pana McAvoya Barneya, który intryguje ją nie tylko ze względu na swoją powieś...