4. Uśmiech losu

187 10 4
                                    

Musimy się przyzwyczaić do tego, że przed najważniejszymi skrzyżowaniami naszego życia nie ma żadnych znaków ostrzegawczych.

Ernest Hemingway

*

Słońce wisiało wysoko nad horyzontem, niewidoczne przez przysłaniające je chmury zwiastujące typowo angielską pogodę. Pierwsze krople deszczu tworzyły harmonijną melodię, uderzając o szybę.

Mój doskonały humor wyparował równie prędko, jak alkohol z moich żył, pozostawiając przeszywający ból głowy oraz rozdrażnienie. Jednak to nie kac miał okazać się gwoździem do trumny niedługiego przejaśnienia na mym mentalnym niebie.

Przebudziwszy się późnym porankiem, zupełnie nie czułem, że przespałem odpowiednią ilość godzin. Otworzywszy oczy, szybko przekonałem się, że decyzja o pobudce nie została podjęta przez mój organizm.

Trzask zamykanych drzwi nie miał litości dla moich ledwo obudzonych zmysłów. Zerknąłem w stronę wejścia do pokoju, mrużąc oczy.

– Co ty tutaj jeszcze robisz, co? – ochrypnięty krzyk kobiety ponownie podrażnił mój słuch.

Przez chwilę wpatrywałem się w matkę, jakbym pierwszy raz widział ją na oczy. Nie byłem pewien, czy nie był to sen na jawie. Woń alkoholu, która uderzyła moje nozdrza, gdy matka stanęła przy łóżku, przekonała mnie, że wszystko dzieje się naprawdę.

– Jest poniedziałek, godzina prawie dwunasta, a ty sobie w najlepsze śpisz. Pieniądze na chleb się same nie zrobią, dzieciaku.

Kobieta, która nade mną stała, wbijając we mnie przepity wzrok, nie była moją matką. Była jedynie chorą alkoholiczką, która bezwstydnie zrzuciła na mnie każdą swoją odpowiedzialność. Złość zagotowała się we mnie niczym trująca mikstura w kotle.

Tak cholernie jej nienawidziłem.

Tego poranka nie było mi już przykro. Być może zaważyło na tym przemęczenie, a może zwyczajnie i ja dotarłem do granicy wytrzymałości, którą posiadał nawet najspokojniejszy człowiek chodzący po tym świecie. Miałem ochotę zwyzywać ją najgorszymi epitetami, jakie tylko przychodziły mi na myśl.

– A ty, ile dzisiaj wypiłaś? Jakoś nie słyszałem, żeby za to płacili – odparłem, podciągając się, by usiąść.

– Nie takim tonem, gówniarzu – plączący się język kobiety potwierdzał sporą ilość alkoholu w jej organizmie, a słońce ledwo osiągało zenitu. – Jesteś dorosły, więc masz zarabiać na rodzinę.

– Rodzinę? – parsknąłem. – Mówisz o swojej córce, która codziennie płacze, że jej nie kochasz czy może o jej ojcu, którego imienia nawet nie pamiętasz? – mówiłem podniesionym tonem, patrząc na nią z pogardą.

Nie było powodu, abym przejmował się jej uczuciami, przecież utopiła je w wódce i nienawiści.

– Mieszkasz pod moim dachem i śmiesz tak do mnie mówić? – nachylała się coraz mocniej w moją stronę.

– Z przyjemnością się wyprowadzę. Zobaczymy, kto będzie zarabiał na twoją dzienną dawkę procentów.

– Nie zrobisz tego. Jesteś zbyt żałosny i słaby, żeby zostawić to, czego nie chcesz nazywać rodziną.

Świat dookoła zniknął. Widziałem każdy detal jej zepsutej twarzy. Wypełniająca ją zgnilizna wyłaziła na zewnątrz, powodując uczucie żółci w gardle. Brzydziłem się nią. A najgorsze było to, że w tej kwestii miała rację.

– Bo w przeciwieństwie do ciebie, nie potrafię zostawić Kim, bo ją kocham.

Pokręciła głową z dezaprobatą okraszoną rozbawieniem, podpierając dłonie na wychudzonych biodrach. Najwyraźniej brakło jej argumentów, gdy miała zaprzeczyć darzenia własnej córki miłością.

The temptation of loveOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz