Tęsknota nie mijała. Czas nie leczył ran. Kiedy myślałem o Jamesie - cierpiałem. Kiedy nie myślałem o nim - nie myślałem w ogóle. Zacząłem codzienną rutynę - pływałem bez celu między ławicami ryb, tych samych, których niegdyś piękno ciał podziwiełem, jednak teraz potrafiłem docenić nieskazitelność tylko jednego ciała. Jego ciała. Ciała, którego nie było mi dane ujrzeć bez kłamstw i zniekształceń, jakie powodowały ubrania. Ciała, którego posmakowałem tylko raz i, Boże, nie chciałbym już smakować w całym swoim życiu żadnego innego. Ciała, które było tak ciepłe jakby pochodziło wprost od słońca, jak gdyby zostało zrodzone z Apolla.
Ale to nie jego powierzchowność nie pozwalała mi zapomnieć (choć, nie ukrywam, był całkowicie w moim typie). Brakowało mi jego beztroski, ciepłego uśmiechu, troski. Tego, że powodował we mnie przyjemne uczucie bezpieczeństwa i porządku.
Przepłynęła obok mnie wielka, mieniąca się tęczą ryba. Ale tym razem nie mogłem nazwać jej piękną. Przecież nie miała czekoladowych włosów, aksamitnego głosu, cynamonowych tęczówek ani takich miękkich, uśmiechniętych ust. Nie była wyjątkowa — nie potrafiła nosić tych cholernych pierścionków i łańcuchów ani się malować. A on potrafił, mimo pogardy i niezrozumienia ze strony tylu osób. Własnej rodziny.
Jego pierścionek wciąż spoczywał na moim palcu. W przeciwieństwie do niego byłem wychudzony, więc gdyby nie grube kości to by spadł z bladej, drobnej dłoni. James pewnie coś trenował. Miał mięśnie, których niejeden mógłby pozazdrościć i słodką, niewielką fałdkę gdy siedział; widziałem jak od czasu do czasu posyłał w jej stronę smutne spojrzenie. Nie podobała mu się, tak jak mi moje cięte rany, głównie na udach, ale na nadgarstkach też by się coś znalazło. Czy gdyby je widział, byłby w stanie je zaakceptować? Czy nadal całowałby mnie z taką wyrozumiałością i uwielbieniem?
Musiałem na niego popatrzeć, ujrzeć choćby jego wisząca na krześle koszulkę albo skrawek włosów. Od czasu wypadku postanowiłem do niego nie chodzić. Sprowadzałem na niego tylko ból i niebezpieczeństwo. Ale przecież nie musiał mnie zauważyć. Miałem coś na takie okazje. Po wypadku odwiedziła mnie leśna wróżka. Bez wyjaśnień dała mi skrzynkę z kilkunastoma buteleczkami. Odnalazłem w legendzie na wieczku napis niewidzialność. Miała być w kolorze granatu. Na kolorach się, szczerze mówiąc, za bardzo nie znałem, ale w swoim życiu próbowałem wielu rzeczy.
Przypominając sobie słodki smak owocu odszukałem najczerwieńszą butelkę i wypiłem duszkiem zawartość. Wierząc, że dla innych jestem niewidzialny, wyszedłem z wody i pognałem w stronę domu Pottera.
W jego pokoju paliło się światło, a na podłodze klęczał mój brat i... płakał? Rozejrzałem się. Jamesa nigdzie nie było. Zaniepokoiło mnie to na tyle, że już po chwili wspiąłem się na drzewo i przeskoczyłem do okna. Nie wyszło mi to najwyraźniej zgrabnie, bo usłyszawszy huk dobiegający od dworu, Syriusz podniósł się i otworzył mocniej okno, biorąc wcześniej do rąk piłkę do kosza, ponieważ nie znalazł bardziej rzetelnej broni. A więc James musiał być koszykarzem.
— Co ty tu robisz? — zapytał ozięble. Cholera. Efekt eliksiru musiał minąć albo w ogóle nic ze mną nie zrobił.
— Gdzie jest James? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
— Może ty mi powiesz gdzie on jest. Widziałem cię wtedy, a on za tobą pobiegł. Kilka dni później zniknął i... i on... został znaleziony martwy, Reg. Ktoś go utopił albo on sam się... Ale on nie miał po co! Ja nie wierzę, że on sam mógłby to zrobić! — Nasza niechęć do siebie minęła na krótką chwilę, wystarczającą, byśmy mogli się przytulić.
Syriusz jednak prędko odskoczył ode mnie.
— Jesteś strasznie zimny. I mokry. I nie oddychasz. Istniejesz, czy to ja już oszalałem?
— Nie oszalałeś. Jestem tu. Ale... nie wiem, czy istnieję. Moje serce już dawno przestało bić.
Cofnął się, przerażony. Nienawidził mnie za to, że zawsze dostawałem więcej atencji od rodziców i mniej uderzeń w plecy. Gdyby tylko wiedział, że też się za to nienawidziłem i potrafiłem krzywdzić siebie bardziej, niż kiedykolwiek zrobiliby to nasi rodzice...
— Umarłem. Na wakacjach z nimi. — Już od dawna w rozmowach nie nazywaliśmy swoich dawców genów rodzicami. Bo oni nimi nie byli.
— Oni ci to zrobili?
— Nie. Ja sam. Wszedłem do wody, a że nie umiem pływać... stało się. I tak prędzej czy później by się stało.
— Aż tacy źli byli po mojej ucieczce?
— Byli wściekli. Ale to ja byłem gorszy. Byłem gorzej niż najgorszy. — Uśmiechnąłem się smutno i odsłoniłem rękawki czarnej koszuli. W obliczu śmierci Jamesa chciałem zająć czymś myśli. Nie bałem się już tak bardzo pokazać swoich ran, swoich największych kompleksów. Dzięki niemu zrozumiałem, że nic tak na prawdę nie znaczą. Chciałbym, żeby był ze mnie dumny, z tego, że nie wstydzę się być sobą, tak jak on to robił.
Popatrzył przerażony na moje ręce, a potem powoli przekierował wzrok na moją twarz.
— Przepraszam. Nie wiedziałem. Masz ich więcej, prawda? — Skinąłem jedynie potwierdzająco głową. — Od jak dawna?
— Dwunaste urodziny. — Nie musiałem dodawać nic więcej. Oboje pamiętaliśmy ten przeklęty dzień.
Siedziałem na krańcu łóżka Syriusza i słuchałem jak opowiadał o nowym chłopaku, który przyszedł do jego klasy. Niestety — rodzice wrócili do domu. Po trzasku drzwi wiedzieliśmy, że tym razem oberwiemy bardzo mocno. Nasi rodzice byli złymi ludźmi. Ojciec pracował jako komornik, czerpał przyjemność z cierpienia ludzi, a gdy oni chwilowo nie cierpieli, a mu brakowało adrenaliny — dostawało się nam. Matka była modelką i nie przywiązywała wielkiej wagi do tego, co robił z nami ojciec. "Byle zbyt głośno nie płakali i nie krzyczeli, Orion, bo gazety nie mogą się o tym dowiedzieć".
Wstałem i pognałem do progu swojego pokoju, w międzyczasie Syriusz stanął w swoim. Jeśli przywitamy go należycie, może spuści nam mniejsze lanie.
Ale nie tym razem. Ze zdziwieniem zobaczyłem, że po schodach wchodzi również matka. A więc było poważnie. Chcieliśmy ukłonić im się na powitanie i zacząć mówić, ale ojciec zatrzymał nas.
— Myślisz sobie młody człowieku, że można ci robić co tylko zechcesz?! — zwrócił się krzykiem do brata, a ja czułem, jak w uszach niemiłosiernie mi pulsuje.
Potem uderzenie. Jedno. Drugie. Trzecie. Krzyk. Czwarte. Płacz. Piąte. Ojciec ściągnął pas. Szóste. Syriusz upadł na kolana. Dostał jeszcze kilka razy, za, jak się później okazało, imprezę bez zgody rodziców. Rodzice przestali się nim interesować kiedy stracił przytomność.
— Tobie też się dzisiaj nie upiecze, oj nie. Twoja nauczycielka doniosła, że obściskiwałeś się dzisiaj z chłopakiem. — Rozerwał cienki materiał mojej koszulki i popchnął mnie na podłogę. — Dobre imię naszej rodziny jest najważniejsze. — Uderzenie na gołą skórę. — Budowaliśmy to wszystko przez tyle lat, a ty, żałosny, mogłeś zepsuć. Wszystko. — Kolejne uderzenie. — Nigdy więcej nie zbliżysz się do tego chłopaka ani żadnego innego. Ani do dziewczyny. Już ja ci z matką wybiorę odpowiednią. — Ostatnie uderzenie. — Przestań się mazać i zachowywać jak pedał.
— Ojcze... Nie mów tak. Regulus nie... — Syriuszowi ciężko było złapać oddech. — Uderz mnie. Ja na dyskotece pocałowałem chłopaka.
W tym momencie Orion wpadł w szał. Ta noc nie skończyła się tylko kilkoma siniakami...
CZYTASZ
The dead rarely cry ➳ Jegulus (Trilogy vol. 2)
Fanfiction❝Ponieważ kochałem, Ale wolałem na odległość❞ Nigdy bym się do tego nie przyznał, ale byłem romantykiem. Kochałem róże i gdyby mi je ktoś podarował - pokochałbym go na zawsze. To nie było jednak konieczne, miałem już kogoś do kochania. (Nie)mojego...