Upadek

161 27 9
                                    

Jeden dzień. Tyle trwała moja wewnętrzna walka. Nie chciałam tego. Nie chciałam znowu być słaba i stracić kontroli. Ale to się stało samoistnie. Znów przegrałam. Znów przegrałam przed samą sobą. Udowodniłam swoją słabość. Upadłam. Mimo, że kiedyś już przysięgałam przed sobą, że to nigdy się nie powtórzy. Kiedyś obiecałam sobie że będę silna. Ale znowu się nie udało.

Zegar wskazywał godzinę trzecią czterdzieści osiem. W nocy. Siedziałam w łazience i opierałam się placami o wannę. Moje ciało oświetlały jedynie nieliczne lampki zamontowane wokół lustra, które dawały odrobinę jasności. Byłam sama. W pustym domu wypełnionym jedynie ciszą i ciemnością. Ukochaną ciszę przerywały jedynie niesłyszalne dla innych odgłosy. Dźwięki szlochu i... krzyki. Ale to nie był zwykły płacz. To nie były zwykłe krzyki. To było coś innego. Gorszego. Coś, co raniło gardło i wykańczało oczy, które nie nadążały w produkcji nowych łez. Coś, co niszczyło duszę. Coś, co nie było już nawet zwykłym bólem. Bo tylko tyle mi zostało. Cierpienie.

Wykonywałam po kolei kolejne nacięcia. Głębokie i bolesne. Ale dobre. Bo sprawiały, że uchodziło ze mnie ciśnienie. Oraz fragmenty życia, których swoją drogą i tak miałam niewiele.

Szlochałam. Wrzeszczałam. Rozpaczałam. Dusiłam się łzami. Traciłam wzrok, bo moje oczy nie miały już czym płakać. Jedną rękę przykładałam do ust, aby choć trochę stłumić wydobywające się z moich ust krzyki. Druga znajdowała się na moim brzuchu, który bolał przez płacz i skurcze do tego stopnia, że ledwo to wytrzymywałam. Dusiłam się, bo nie miałam już czym oddychać. Nie mogłam złapać normalnego oddechu. Moje ciało całe drżało. Czułam krew spływającą po moich rękach i udach, która wydobyła się ze zrobionych przeze mnie ran. Chłód żyletek dotykał moich nóg. Ta krew...była wszędzie. Spływała po moim ciele i brudziła zakamarki łazienki. Mimo że nie byłam w stanie jej dostrzec, to wiedziałam, że tam była. Na płytkach, w umywalce, na mojej twarzy. Ale to nie to było najgorsze. Bo najgorszy był ten ból w klatce piersiowej. Taki, jakby żywcem rozrywano mi serce. Taki, którego przeciętna osoba nawet sobie nie wyobraża. Nie da się go do niczego porównać. To ten ból, gdy nawet cierpienie fizycznie nie jest w stanie przyćmić tego psychicznego. Ten ból, który sprawia, że życie to piekło.
To cierpienie powodowała bezsilność. Cholerna słabość, która uświadamiała, że nie ma ratunku. Nie ma nadzieji.

Wielu mogłoby pomyśleć, że przesadzałam. Że nie miałam powodu do płaczu. Ale ludzie nie wiedzą. Tyko niektórzy to rozumieją. Ci, którzy sami to przechodzili. Tylko oni rozumieją rozpacz innych.

Bo ja nie płakałam przez konkretne zdarznie. Nawet ten wczorajszy pocałunek nie był tego powodem. To tylko pocałunek. Ponieważ powodem było to, co on spowodował. Czyli coś, co nie jest dostrzegalne dla oczu. Pękła moja bariera. Podpora mojej egzystencji. Coś, co pozwalało mi normalnie funkcjonować.

A powodem tego było coś, co tej bariery nie powinno było nawet naruszyć. Bo moje uczucia znów się pojawiły. Wczoraj. Podczas tego pocałunku. Poczułam coś, czego nie mogłam. Bo emocje i uczucia wiążą się jedynie z cierpieniem. Bólem, który nie pozwala żyć. Nie chciałam ich mieć. Nie mogłam.

Bo za jedną chwilą szczęścia podążały lata cierpienia. I nie warto było ryzykować.

Musiałam się za to ukarać. Za to, że wczoraj coś poczułam. Bo to nie miało prawa się powtórzyć.  To nie miało prawa się wydarzyć. To dlatego się cięłam. Dlatego wyłam i płakałam.

Gabriel Blake sprawił, że coś poczułam. Poczułam, choć nie mogłam. Poczułam spokój. Poczułam coś na miarę... szczęścia? I właśnie dlatego to było takie złe. Bo w mojej głowie pojawił się głos, że chociaż przez chwilę może być po prostu lepiej. Ze mogę żyć normalnie.

A to nie było prawdą. Nie miałam nawet prawa tak myśleć. Nie zasługiwałam na to. Byłam tak cholernie naiwna.

Bo każdym dobrym emocjom towarzyszyło dużo więcej tych złych. Tych powodujących ból. Dlatego wolałam nie czuć niczego.

Nie zamierzałam się zabić. Może początkowo miałam takie zamiary, ale... to byłoby zbyt łatwe. Nie zasługiwałam na śmierć. Bo śmierć skończyłaby cierpienie. A ja nie byłam godna przerwania tortur. Dlatego dużo większą karą było dla mnie po prostu... życie.

Cholerny Gabriel Blake. To przez niego dzieje się to wszystko. Anioł, który pokazując mi chwilową iluzję nieba, spowodował mój powrót do piekła.
Nie chciałam tego. Nie chciałam czuć się słaba. Nie chciałam czuć emocji.

Wciąż wyłam, a mój głos stawał się coraz słabszy. Moje gardło nie wytrzymywało, tak jak reszta mojego ciała. Słuchałam swoich niemych krzyków i nawet nie wiem kiedy, zastąpiła je cisza. Pustka. Przestałam szlochać, ale łzy nadal same płynęły z moich oczu. Ból nie zniknął. Był jeszcze gorszy. Ale nastało pogodzenie. Pojawiła się pustka.

Moje ciało osunęło się całkowicie na ziemię, bo nie potrafiło utrzymać siedzącej pozycji z powodu bólu. Bolało mnie dosłownie wszystko. Przepłakane oczy, spuchnięta twarz, pocięte ręce i uda, głowa przepełniona myślami, napięty brzuch, gardło średnio radzące sobie z odruchami wymiotnymi, płuca ledwo radzące sobie z oddychaniem, nogi ocierające się o żyletki oraz serce. Serce, które nie dało rady wytrzymać więcej bólu i było na granicy wybuchu.

To znowu wróciło. Moja bezsilność. Kiedyś często miałam takie noce. Jednak w ostatnim czasie trochę się podniosłam.

Podniosłam się, żeby upaść jeszcze głębiej.

Leżałam nieruchomo i wpatrywałam się w sufit. A raczej próbowałam to robić, ponieważ przed oczami miałam niemalże ciemność. Leżałam pośród dwóch kałuż. Jedna z nich była z krwi, a kolejna z łez. Gdy tak egzystowałam ułożona bokiem, na twardych płytkach łazienki, czułam już tylko krew spływającą po moim ciele na podłogę oraz łzy, które dalej sączyły się z moich oczu i płynęły jednym strumieniem do powiększającej się kałuży.

Było tak jak powinno być. Zasługiwałam na to. Na cierpienie. Bo tylko to mi wychodziło.

W takiej pozycji pozostałam aż do momentu, gdy straciłam przytomność. Odpłynęłam do krainy nicości. Tam nie było nic. Nawet cierpienia. Jedynie pustka.

Ale to nie był koniec. Później znowu się budziłam. Znowu cierpiałam i znowu się cięłam. I robiłam to aż do momentu, gdy moja biała koszulka oversize była już bardziej czerwona niż biała, a krew z moich ud zalała dużą część krótkich, przylegających spodenek i długich nóg.
Nie wiedziałam ile krwi straciłam, ale  tamtej nocy to było niezbyt istotne. Bo znowu mogłam poczuć coś oprócz tej cholernej pustki. I było to cierpienie. I wbrew pozorom było to tak cholernie dobre uczucie.

Ale wiedziałam, że gdy się obudzę, znów nie będę czuła nic. Żadnych emocji. Bo zawsze tak było. To zawsze pomagało.

Torturowałam się aż do chwili, gdy odpłynęłam od rzeczywistości na nieco dłużej. Moje rany już nie krwawiły, ale dalej pozostały nieoczyszczone na moim ciele. Moje ciało przestało drżeć, a ból się zmniejszał. Zemdlałam. I to było dobre. Bo otaczała mnie jedynie ciemność.

A ja znów na chwilę poczułam się wolna. Wolna od życia. Nawet jeśli było to złudne. Nie wiedziałam, czy się obudzę. Ale mimo wszystko to nie było ważne. Bo ten moment był piękny. Było warto.

***

Witam was Kochani!

Rozdział krótki, ale zdecydowanie emocjonujacy.

Chciałam wam tylko przekazać, że niekiedy warto prosić o pomoc. Bo czasem nie możliwe jest poradzenie sobie samemu.

Dziękuję za każdy komentarz i każde wyświetlenie. Jesteście cudowni!

Mam nadzieję, że się wam spodoba i do następnego!

Angel's WingsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz