Rozdział 5

28 6 0
                                    

     "Nie będzie tak źle..." Powiedział sobie w myślach Eleven, chociaż sam nie do końca wierzył w te słowa. Jakby nie patrzeć, znalazł się w naprawdę trudnej oraz niesprzyjającej sytuacji. Teoretycznie, gdyby było naprawdę źle, mógłby spróbować wyskoczyć z samochodu, a jednak... w miarę możliwości, chciałby tego uniknąć z dwóch przyczyn:

     Po pierwsze, musiał się oddalić od tego chorego miejsca, w którym jacyś psychole chcieli jego śmierci, a samochody w tych okolicach zapewne wcale nie jeździły nie wiadomo jak często i opuszczając auto Donalda, miałby mniejszą szansę na ucieczkę.

     A poza tym, drugim powodem była troska o własne zdrowie. Jeśli zrobiłoby się naprawdę źle, duchowny nie zatrzymałby samochodu - wręcz mógłby zechcieć trochę przyspieszyć. Opuszczając pojazd, chłopak w najlepszym wypadku poobijałby się trochę, czego zdecydowanie wolałby uniknąć, zwłaszcza, że przy potencjalnym, gwałtownym zderzeniu z ziemią, istniało duże prawdopodobieństwo na złamanie sobie czegoś.

     Przez moment jechali w niemalże idealnej ciszy, słuchając tylko cichych, miarowych odgłosów, wydawanych przez sam samochód. To jednak nie trwało długo, bowiem Ojciec musiał rozpocząć konwersację.

     - Co osoba, jak ty, robi tu samotnie o tak późnej porze? - Zagadnął ksiądz. Jego głos był spokojny. Aż nadto. Brzmiał nad wyraz niepokojąco. Gdyby nie to, że Eleven pilnie potrzebował transportu jak najdalej stąd, nigdy w życiu nie jechałby ani metra z tym człowiekiem u boku.

     "Nie mogę podpaść temu psycholowi. Widziałem, do czego jest zdolny." Pomyślał blondyn i postanowił, że będzie odpowiadał tak, aby tylko nie podpaść Ojcowi Donaldowi. Musiał prawić słodkie słówka, zgodne z tą jego wiarą.

     - Jestem zagubioną owcą, która przedziera się przez trudności życia - odparł, starając się, aby w jego głosie nie rozbrzmiewała niepewność.

     - A więc Pan sprowadził cię do mnie z określonego powodu - mężczyzna brzmiał na trochę zamyślonego, lecz zarazem jakby... trochę usatysfakcjonowanego. Eleven z trudem powstrzymał grymas, cisnący mu się na usta. Nie był pewien, czy właśnie nie kopał sobie własnego grobu. - Z powodu, który powinniśmy odkryć - dokończył niemal szeptem, a po ciele blondyna przemknęły ciarki. Jaki creep.

     Aby nieco umilić sobie podróż, chłopak postanowił włączyć radio, sądząc, że nawet jakieś religijne modły (jako że żadnej innej stacji się nie spodziewał w samochodzie tego człowieka) będą bardziej stonowane, niż głos tego człowieka, lecz  okazało się ono być zepsute. Udał więc, że to nie miało miejsca - i prawidłowo, bowiem ksiądz tego nie zauważył.

     Ojciec Donald milczał przez moment, a gdy tylko Elevenowi zdarzało się na niego zerknąć, wzrok miał wbity w jezdnię. Przynajmniej nie zadawał żadnych dziwacznych pytań. Do czasu...

     - No cóż... Mamy przed sobą długą drogę. Czy mogę zapytać... - NIE! Krzyknął młodzieniec w myślach, ale nie odzywał się, póki psychopata nie skończył swojej wypowiedzi - ...dokąd zmierzasz?

     - Muszę się z kimś rano zobaczyć. Ważne spotkanie - odparł blondyn, co właściwie w pewnej mierze było prawdą.

     - Więc powinienem cię tam zabrać, zanim je ominiesz - powiedział duchowny, co zdawało się być stwierdzeniem skierowanym bardziej do samego siebie, niż do pasażera.

     Nim którykolwiek z nich dwóch powiedział choć słowo więcej, gdzieś z tyłu dało się słyszeć dziwny dźwięk. Eleven nie mógł pomyśleć o tym jak o czymkolwiek innym, niż krzyku. Krzyku, który dobiegał wprost z bagażnika. Naprawdę, chciałby wierzyć, że to po prostu odgłos jakiegoś jelenia, czy innego dzikiego zwierza, ale... nie mógł. Czy naprawdę coś było zaraz za nim? Nie. Czy ktoś tam był?!

Witaj w Grze, ElevenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz