XII. Między rodzinami

206 50 382
                                    

— Usiądzie pan? — zapytała drżącym głosem Carmen.

Wciąż nie wiedziała, jak ma się do niego zwracać. Na pewno nie była gotowa na to, aby powiedzieć w jego kierunku ojcze. Właściwie nie była pewna, czy kiedykolwiek tak się stanie. Dotąd żyła w przeświadczeniu, że ma jednego ojca na ziemskim padole, a drugi opiekował się nią z góry od dnia jej chrztu. Pamiętała też o swym ojcu chrzestnym, wuju Davidzie, lecz nigdy nie odgrywał w jej życiu znaczącej roli, bo też rozpaczliwie nigdy go nie potrzebowała. Był jej jednak o wiele bliższy niż wuj Amadeus, za którym nie przepadała, bo raczył ich spojrzeniem, jakby chciał wszystkich wymordować.

Inaczej sprawa miała się z matką. Do jednej się tuliła, drugą odwiedzała latami nieświadomie na wzniesieniu, gdzie rósł samotny oleander. Maryi zaś polecała je obie. Matki chrzestnej nigdy nie poznała, a jedyne co od niej miała, to wisiorek z Matką Boską z Guadalupe. Kiedyś intrygowała ją postać Sary Fuentes, szczególnie powód, dlaczego właśnie ona trzymała ją w ramionach w dniu jej chrztu. Gdy prawda o jej pochodzeniu wyszła na jaw, ojciec wyznał, że to właśnie Sara Fuentes przyjęła ją na świat, gdy wuj David bohatersko zemdlał na widok krwi. Wtedy cała sprawa stała się dla niej jasna.

— Przepraszam, że tak oficjalnie, ale nie potrafię inaczej — przyznała panna, po czym usiadła na wiklinowym fotelu. Niebo zasnuwały szare chmury, tak więc oranżerii nie ocieplił ani jeden promyk słońca, który lubił skrzyć się w szklanym dachu.

— Nic nie szkodzi — odparł spokojnie Esteban, zajmując wolne miejsce. — Z czasem może... nie będziemy czuć się tak nieswojo. Myślę, że budowa relacji trwa dłużej niż budowa niejednego gmachu.

— Czy pan ma na to czas? — zapytała bezpardonowo Carmen. Gdy zauważyła zmieszanie na twarzy Reyesa, pomyślała, że nie wyraziła się jasno. Tak więc dodała: — Czy pan nie wraca do Barcelony? Myślałam, że ma pan tam pracę.

— Tak, ale ona poczeka. A jeżeli nie, to nie będę żałował, że ją straciłem, bo wolałem poświęcić czas swej córce — odparł z niezwykłą pewnością.

Carmen wyprostowała się nerwowo na fotelu, gdy usłyszała, że otwarcie nazwał ją swą córką. Tylko jeden mężczyzna tak ją określał. To było dziwne uczucie, gdy te słowa wysunęły się z ust kogoś innego, kogoś, kto był rzeczywiście jej ojcem.

— Chciałabym, żeby spotkał się pan z moimi rodzicami, z Rafaelem Alvarezem i Aną Ruiz — odezwała się, przygryzając nerwowo wargę. Od dziecka był to jej swoisty tik nerwowy, co skutkowało częstymi obdarciami kącika ust. — Nie chcę, by traktowano mnie jako kartę przetargową czy też kość niezgody między dwoma rodzinami. Nie wiem, które określenie bardziej pasuje do tej sytuacji, ale mam nadzieję, że... pan mnie zrozumie. — Ostatnie słowa wypowiedziała z żalem.

— Oczywiście, lecz... jest ktoś jeszcze, kto powinien zasiąść przy tym stole.

— Kto?

— Olivia Montaner, twoja babcia.

Carmen westchnęła cicho. Wcześniej myślała o kucharce tylko wtedy, gdy nachodziła ją ochota na smażone mleko. Nikt inny nie potrafił przygotować tego słodkiego smakołyku tak wybornie jak ona. Dziwne uczucie ją ogarnęło, gdy zdała sobie sprawę, że po ludzku tęskniła za łakociami swej babci. Zrozumiała też kolejną dziwną rzecz, która działa się w jej dzieciństwie, a mianowicie częste odwiedziny kuchni wraz z ojcem. Dobrze wiedziała, że jej papa był łasuchem, więc jego widok w tamtym miejscu nikogo nie dziwił, lecz on potrafił posadzić ją przy stole, przy Olivii, i odejść na pewien czas. Wtedy kucharka gładziła ją po głowie, podsuwała pod nos suszone owoce, a przed świętami pozwalała wykroić z pomocą foremek ciastka. W końcu pojęła, że ojciec pozwalał Olivii choć przez chwilę cieszyć się wnuczką.

PoWinnościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz