rozdział pierwszy

35 3 2
                                    

┏━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━┓

ROZDZIAŁ PIERWSZY

━━━━━━━  ━━━━━━━

O     B O G A C H
I     M O R Z U

┗━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━┛

         Na horyzoncie, oddzielającym złoto-brązowy piasek od nieba, zaczęły świtać pierwsze, blade promienie słońca. Blady, prawie biały nieboskłon przecinały jasne, kłębiaste smugi w kolorze dojrzałych brzoskwiń i rozkwitających pąków róży pustynnej.

         Wiatr przybywający z północy, przypominał o zimnej nocy, skostniałych palcach i dreszczach przeszywających ciało. O sczerniałym niebie i zawodzacym w oddali sokole, o słowach modlitwy i oddechu przesiąkniętym odorem taniego araku¹. 

       Dlaczego tu był? Dlaczego nie był w domu? W łóżku zakopany pod puchową pierzyną i z żoną u swego boku?

         Coś drgnęło — w nim? obok niego? — zacisnął mocniej powieki, a zaraz potem je otworzył. Pustynia. Piasek, blade niebo, świszczący wiatr i on. S a m.

        Wyciągnął rękę i chwycił w garść piasek — był zimny, suchy, przytłaczający, bo był absolutnie wszędzie — z prawej strony, z lewej strony, z przodu, z tyłu i pod nim, gdyby mógł, pewnie spadałby i z nieba.

         Piasek otaczał ich zawsze i wszędzie, nawet w pałacu — grube ściany wykute w marmurze nie powinny ich chronić, tylko ładnie wyglądać — z marmuru mogli co najwyżej rzeźbić posągi, nie budować domy. Ale pałac stał już kiedy się urodził, kiedy urodził się ojciec i jeszcze kilkadziesiąt lat przedtem i nikt już nie pamiętał, jaki głupiec kazał sobie postawić pałac z marmuru.

         Zastanawiało go tylko co za głupiec kazał sobie postawić pałac w samym sercu pustyni, trzy pełne parasangi² od Zatoki Srebra i dwieście pięćdziesiąt draa³ od Firatu, mulistego i zbyt płytkiego, ażeby mógł napoić cały Agrabah.

         Pewnie to dlatego, kiedy tylko mogli, pili deszczówkę, a Jafar kazał go zbić za rozbicie c a ł e g o dzbanka wody, kilka tygodni po tym, jak go przywieźli i sam jeszcze dokładnie nie wiedział o co chodzi.

         Coś zaczęło go drapać w gardle, odkaszlną i miał wrażenie, że powietrze, które go otaczało, było jeszcze cięższe niż zwykle, bardziej pyliste, suche i dławiące, że się zaraz nim udusi.

         W płucach zaczęło go coś tłuc, czuł jakby coś dużego i ciężkiego go przygniatało, wbijało się w klatkę piersiową, miażdżyło kości, jakby za chwilę miał utopić się w suchym piachu, jakby pustynia miała go pożreć, zupełnie tak samo, jak ten pałac z legendy o zaczarowanej księżniczce i złotym lewie, którą kiedyś usłyszał na suku⁴ od jakiejś starej kobiety, bladej i pomarszczonej, z wystającymi kośćmi i kiedy dotknęła jego policzka, miał wrażenie, że to wyheblowane kłody, a nie ludzkie palce.

         Jego własne były krzywe, poździerane i twarde. Uniósł do góry lewą rękę, prosto przed siebie, tak, że zasłaniała mu wschodzące słońce i ten brzydki fragment nieba z rozmazanymi chmurami i ciemniejszymi punktami, jakby ktoś na nie napluł. Na blizny już wystarczająco się napatrzył i zdążył do nich przyzwyczaić, ale miał popękane paznokcie z jakimiś białymi plamkami i na ich widok coś zaczęło go dławić, próbował zacharczeć, ale wstrząsnęło nim, zakłuło gdzieś w podbrzuszu i momentalnie się podniósł — trochę podniósł, bo kręgosłup miał prawie prosto, ale nogi jakby z ołowiu i czuł, że nawet gdyby starał się ze wszystkich sił, jeszcze nie mógłby wstać.

pieśń pustyni ∣∣ ʀᴇᴛᴇʟʟɪɴɢOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz