rozdział trzeci

14 1 0
                                    

┏━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━┓

ROZDZIAŁ TRZECI

━━━━━━━  ━━━━━━━

W I A T R     Z
P O Ł U D N I A    

┗━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━┛

         Alauddin nigdy w życiu nie przypuszczał, że jazda na wielbłądzie jest aż tak niewygodna. Siodło było twarde i płaskie, zbite i obijało się o nogi, które już całkiem mu zesztywniały od trzymania ich przed sobą w prostym zgięciu. Szmer kolorowych frędzli dzwonił mu w uszach, jakby były wykonane z mosiądzu, a nie zwykłej barwionej wełny. Od drewnianych chwytników bolały go dłonie, między palcami zebrał mu się pot i drobinki piasku, wżerające mu się w skórę, która wciąż piekła, choć i tak już nie tak bardzo, jak przedtem.

        Och, ileż by on dał, aby móc zamienić te garbate bydlę na swą śliczną, karą Rih (w zasadzie to każdy koń byłby lepszy od tego czegoś, ale Rih była j e g o).

         Rih. Była z nim, kiedy wyjeżdżał z miasta, a złota tablica Agrabah błyskała w słońcu, zupełnie jak chciała go ostrzec. Była z nim, kiedy ciemną, bezdenną nocą pustynia się przed nim rozstąpiła, a z jej odmętów wyłoniło się Maka Shahar. Była z nim, kiedy twarda, sucha pięść zderzyła się z jego szczęką. Słyszał jej nerwowe chrapanie i głośne drżenie nozdrzy. Kiedy się obudził otulony głuchą ciszą i promieniami wschodzącego słońca, Rih z nim nie było.

          A więc gdzie była? Gdzie była t e r a z?

          Zadrżał, kiedy jeden z wielbłądów, tuż obok niego głośno zaryczał; zacisnął mocniej ręce wokół drewnianych chwytników, tarfa²⁹ wbiła się jeszcze mocniej w napięte mięśnie. Z tyłu rozbrzmiały głośne, najwyraźniej nieukrywane śmiechy jego nowych towarzyszy.

         Od zakurzonej mareeki³⁰ kręciło go w nosie i czuł, jakby ktoś nasypał mu soli w oczy. W uszach wciąż gwizdał wiatr — Alauddin.

         Szejk Izzat el-Salameh, według słów… Jumaila? Nabeela? A może Yasira? — w każdy razie, mężczyzny w niebieskoszarych szatach, tego, który szedł na samym przodzie korowodu — często ratował „takich jak on”, cokolwiek miało to znaczyć, no, zapewne nie to, że go rozpoznali, bo iluż sułtańskich synów mogło błąkać się samemu po pustyni? Raczej nie zbyt dużo, oni woleli siedzieć w pałacu, gdzie mieli w s z y s t k o, więc co niby mieliby szukać wśród barchanów? Tam nic nie było, nic prócz suchego piachu, który zżerał ludzkie ciała kawałek po kawałku, skórę i od środka, kiedy dostawał się do płuc i żołądka.

         Najważniejsze, że zmierzali do Zatoki Srebra, przez północno-wschodnią część Otros (zakładał, że był na styku Otros i Sharanu), Agrabah, A g r a b a h, i później Qutaran (chociaż według niego lepiej byłoby przez środek Otros, gdzie było o wiele bardziej s t a b i l n i e, a potem Talhadra i ewentualnie południowo-zachodni skraj Qutaranu, no ale co on tam będzie gadał — tym bardziej że obecna trasa była mu o wiele bardziej na rękę). Bo w końcu zgodzili się go ze sobą zabrać, po serii napadu kaszlu i wycharczeniu jakiś niezrozumiałych słów (oni i tak go chyba średnio rozumieli).

         Czy te wielbłądy nie mogły być szybsze? W takim tempie do Agrabahu dotarliby w przyszłym miesiącu, a on czuł, że nie wytrzymałby kolejnych dwóch, może trzech — w zasadzie czterech? — tygodni tutaj, na pustyni, sam, czy z nie, wśród ludzi, których nie znał.

pieśń pustyni ∣∣ ʀᴇᴛᴇʟʟɪɴɢOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz