- I tak widzisz się to zaczęło... - Powiedział Stefan szorstko, drapiąc się po gładko ogolonej twarzy, dopisując kolejne słowa w liście. - Rany zdają się niby świeże, a zostały już po nich dawno szarzejące blizny. - Pisał dalej.
Aura w zimowej izbie nie przytłaczała ciężarem pachnącego drewna dopalającego się w kominku. Na kołku wisiał ciężki płaszcz. Za oknem lekko padał śnieg. Dzień chylił się ku końcowi. Trzy wielkie okna pomieszczenia wpuszczały do środka jeszcze wystarczająco dużo światła by nie musieć zapalać lamp. Stefan siedział przy stole. Pośród rozproszonych po nim niby wysp na morzu kart, zapisanych różnymi jego myślami. Jedne niby dziennik, inne z zalążkami kolejnej powieści. Jeszcze inne projektami budowy i spisami materiałów. On jednak swój wzrok skupiał na karcie listu. Wnikał w niego głęboko jak atrament który zdążył już zaschnąć. Ciemne oczy wędrowały po każdej literze niczym pielgrzymi maszerujący pokutując za swe winy. Niby ciernie kłuły go w serce i wiązały szyję okropną gorzkością. A jednak zmierzał po nich powoli, ze starannością i sumiennością. By brzmiały w jego spierzchłych ustach jak należy. Stalówka pióra zanurzyła się w kałamarzu i nakreśliła kolejne litery. Szara marynarka opiewała ramiona Stefana pogrążonego w ciszy.
Na chwilę oderwał się od pracy. Spojrzał na kominek i dostrzegł że trzeba podrzucić drwa. Krzesło zaskrzypiało gdy odsuwał je po świerkowych deskach podłogi. Kwieciste obicie krzesła jeszcze przez moment nosiło na sobie jego ślad by po chwili wrócić do swego własnego kształtu. Mężczyzna przeszedł kilka kroków i sięgnął po płaszcz wiszący na kołku. Może to i lepiej zaczerpnąć świeżego powietrza? Włożył rękę w rękaw i zamaszystym ruchem zarzucił długi płaszcz na plecy. Wypełnił rękaw drugim ramieniem. Poprawił kołnierz i koszuli, marynarkę i ułożył się w płaszczu. Chwycił klamkę i nacisnął. Metal cicho zachrzęścił i drzwi zaskrzypiały na zawiasach, wypuszczając Stefana na zewnątrz. Śnieg zdawał się czekać tylko na okazję i żywo wpadł do środka kalecząc mrozem policzki Stefana. Który w mgnieniu oka przypomniał sobie baśń o królowej śniegu. Ciekawe czy wiele by to zmieniło gdyby w oczy mię trafiło i zamroziło serce? Czy ciążyłoby mi tak samo, czy byłoby lżejsze. Choć zdaje się że już i tak nie ma potrzeby gdyż czuje w piersi kawał lodu którego już nic nie jest w stanie roztopić. Smutno pytał siebie otulony płaszczem Stefan. Przystanął na chwilę na ganku. Odgarnął zgrubiałą szorstką dłonią śnieg z poręczy i oparł się o nią dwiema rękoma rozstawiając je szeroko. Wziął głęboki wdech. Zima jest taka sama jak wtedy, ha! To Ci dopiero zrządzenie losu i złośliwość. Wypuścił powietrze a chmura ciepłej pary wyniosła się pod zadaszenie i rozpłynęła niczym sen o poranku.
Stefan wyprostował się i ruszył ku kilku drewnianym stopniom. Zaskrzypiały. I schody skrzypią tak samo jak wtedy. Czemu zauważam to dopiero teraz? Stopy przyzwyczajone, stawiane w ten sam sposób pokonały przeszkodę i stanęły na zaśnieżonej płycie. Mężczyzna okrążył ganek by znaleźć się z jego przeciwnej strony. Pod sczerniałymi, malowanymi wielokrotnie pokostem, deskami leżał fundament z ociosanego piaskowca, a przy nim poukładane jeden na drugim kawałki drewna. Obok szczap i pieńków stała skrzynka którą Stefan wziął w ręce i otrzepał ze śniegu który delikatnie pokrył szczebelki. Przekładając pojedyncze, upstrzone puchem kawałki z wierzchu raz na prawo raz na lewo dostał się do tych na prawdę suchych. Niektóre o brudno brunatnej barwie kory, inne niewiele mniej białe niż otaczający go zimowy ogród. Czarne i białe, kolejny żart tak prosty w swej istocie, tak banalny, że zdawał by się go zrozumieć nawet głupiec. Tak śmieszny że znając jego pointę można by uznać się za mędrca, lub błazna... I o to właśnie chodzi... Stefan upchnął kawałki drewna w skrzynce ponad jej ścianki. Złapał za szczebelki i dźwignął do góry. Obszedł powoli ganek i na powrót wszedł po kilku stopniach. Na chwilę odstawił skrzynkę by otworzyć drzwi. Gdy wstawał by chwycić za klamkę poczuł że jego grzbiet niczym kocur naprężył się i zjeżył. Nie przydał jednak by warto było zwrócić na to uwagę. Otworzył drzwi i znów uniósł skrzynię z drewnem. Wchodząc do środka wpuścił wirujące płatki śniegu które tak desperacko chciały się ogrzać by w mgnieniu oka stracić życie i zamienić się w krople na podłodze a potem zniknąć całkiem. Stefan odstawił skrzynkę. Ściągnął szary płaszcz który zdążył już nieco namoknąć. Otarł buty i znów poprawił kołnierz koszuli wystającej spod szarej kamizelki i marynarki. Skrzynkę z drewnem przesunął silnie pod kominek i uklęknął przy nim. Włożył do środka dwa większe kawałki drewna i kilka drobniejszych. Wszystko rozgarnął pogrzebaczem z brązową rączką. Przez chwilę patrzył jak pomarańcz ognia wślizguje się na dopiero dorzucone kawałki drewna. Przez chwilę znów utknął gdzieś na szczytach płomieni i głęboko w nich. Strzelające iskry niczym kute żelazo w kowalskiej siedzibie przypomniały mu dziewczęce oczy i wirujące suknie tamtego pamiętnego wieczora. Kącik ust Pisarza uniósł się w czymś co mogłoby uchodzić za szczątkowy uśmiech, jednak przyłapawszy się na tym, jakby karcąc psa, powstrzymał się. I znów zrobiło mu się ciężko. Westchnął i uniósł oczy wstając z kolan. Zobaczył dobrze znaną sobie twarz. Własną twarz odmalowaną na płótnie. Mówiąc szczerze przed samym sobą, nie wiem skąd ten pomysł na wąsy. I jego wzrok powędrował nieco niżej, na lustro wiszące na wprost. Mówiąc w jeszcze większej szczerości, ich brak to też chyba niezbyt dobry wybór. Otrzepał kolana z pyłu i resztek popiołu który wysypał się na blachę pod kominkiem. Choć gdyby tego nie zrobił i tak nie byłoby tego widać gdyż szarość popiołu idealnie zmieszałaby się z szarością jego ubioru. Chyba przyzwyczajenie jedynie go do tego skłoniło. Wrócił na miejsce przy stole na którym nic się nie zmieniło. Stalówka wciąż czekała na użycie a list na kolejne słowa.
CZYTASZ
Doktor Nałęczowski
FantasíaRzecz dzieje się w Nałęczowie na przełomie XIX i XX wieku i opowiada nieznaną historię dziejów Stefana Żeromskiego