Rozdział 1. Pod samotnym turem

136 60 38
                                    


Gospoda Pod Samotnym turem była kompletnym przeciwieństwem swojej nazwy – nie miała nic wspólnego ani z samotnością, ani (przynajmniej w najbliższym czasie) nie groziło jej wyginięcie. Przybytek ten, prowadzony pewną ręką Anatazego, cieszył się od niesłabnącym zainteresowaniem. Ludzie napływali zewsząd, choćby po to, by na własne oczy zobaczyć niebywale szczupłego karczmarza. I to, co było najczęściej pierwotnym bodźcem do odwiedzin, zostawało zazwyczaj szybko wypierane przez znakomite jadło, które przygotowywała Gniewna – żona Anatazego. Jednak największą zaletą karczmy Pod Samotnym Turem były występy artystyczne. To one ożywiały ją w chłodne, jesienno-zimowe wieczory i osładzały trud żniw latem. Wówczas gospoda pękała w szwach jeszcze bardziej niż zwykle, piwo lało się strumieniami, a gwar był głośniejszy od niedźwiedziego ryku.

Niestety, ostatnimi czasy gospoda przeżywała gorszy okres. Zaproszenia wysyłane do różnych, najczęściej artystów pochodzących z pobliskiego miasta, były hurtowo odrzucane. Artyści tłumaczyli się różnie: czasem powodem było zabieganie, czasem złamane serce, a czasem pisali oni wprost, że nie interesuje ich jakaś „zawszona, wiejska karczma". Anatazy cierpiał podwójnie, ponieważ frustracja Gniewnej odbijała się na nim. I jakkolwiek ślady uderzeń od drewnianej chochli na jego ciele były normą, to ostatnio było ich dużo, dużo więcej. Nie wspominając już o krzykach, od których zaplecze karczmy aż się trzęsło.

***

Przed wejściem do gospody stał zakapturzony mężczyzna, który nie mógł mieć więcej niż trzydzieści wiosen. Obszerna opończa kryła jego twarz w mroku. Zza kaptura spozierały oczy o niezwykłym, błękitnym odcieniu. Stał przez chwilę niezdecydowany przed drzwiami, po czym z wahaniem wkroczył do królestwa Anatazego i Gniewnej.

Od progu powitał go półmrok, nozdrza łapczywie wychwyciły woń gotowanej kapusty, smalcu oraz piwa. Na zewnątrz zapadał zmrok, więc goście zaczynali się powoli schodzić. Mężczyzna szedł coraz śmielej, mijając po obu stronach drewniane ławy, częściowo już zapełnione. Słychać było gwar rozmów, ktoś rzucił niewybrednym żartem, ktoś inny znów narzekał na sąsiada („jakem Ziętek, rzucił urok na moje kury i nie chcą nosić"). Szedł, szedł, aż dotarł niemal do końca izby, gdzie znajdował się szynkwas. Zaintrygowały go dobiegające stamtąd, stłumione odgłosy ożywionej rozmowy. Przybliżył się nieco.

– Nie możemy dłużej zwlekać, trza kogoś wreszcie znaleźć, choćby to miał być pierwszy lepszy włóczęga, co umie schwycić za flet, psia jego mać! – Usłyszał kobiecy, skrzekliwy głos.

– A cóż innego nam pozostało? – odrzekł w odpowiedzi jakiś mężczyzna, jakby ze strachem.

– Ty mi powiedz, chłopie od siedmiu boleści! Czy ja zawsze muszę o wszystkim myśleć?

Nastało głębokie milczenie. I, po chwili nie dłuższej niż parę uderzeń serca, prawie niesłyszalne:

– Idź i znajdź kogoś. Nie widzę cię, dopóki tego nie zrobisz.

Huk zatrzaskiwanych drzwi poprzedził pojawienie się skulonego, wychudzonego mężczyzny, który usiłował iść, nie zataczając się. Przybysz niepostrzeżenie usunął się w cień. I obserwował.

Anatazy, gdy już pomasował obolałą część ciała, będąc w bezpiecznie schowany za kontuar, udał się na poszukiwania. Z każdym kolejnym pytaniem jednak tracił nadzieję i już chciał rezygnować... ale wizja stojącej nad nim żony z chochlą w ręku sprawiała, że zaczynał pytać na nowo. Większość gości w karczmie stanowili niewykształceni wieśniacy, którzy o muzyce wiedzieli tyle, co o etyce dworskiej. W końcu, po wielu nieudanych próbach, załamany karczmarz opadł wprost na ławę naprzeciw tajemniczego mężczyzny. Aż się wzdrygnął, gdy uświadomił sobie, że ten wciąż siedzi w kapturze głęboko nasuniętym na czoło, mimo że w środku panował zaduch.

– Szukacie kogoś? – Z wnętrza kaptura dobiegł niski głos.

– O-owszem... – wyjąkał jego rozmówca, starając się nie patrzeć w oczy tego dziwnego mężczyzny – ...Wybaczcie, panie, nadmierną śmiałość, ale grunt pali mi się pod nogami – Na twarzy Atanazego malowało się zakłopotanie. – Ale czy nie znacie kogoś, kto mógłby...wystąpić? Jakiś grajek, ktokolwiek?

– A wiecie, że chyba znam takiego jednego...

Karczmarz nachylił się nieco bliżej. – Nie umie wprawdzie grać ani śpiewać, ale za to ma do opowiedzenia całkiem niezłą historię.

– No nie wiem – wymamrotał karczmarz, który już zaczął żałować zadanego pytania. Nie miał ochoty wchodzić w konszachty z wyglądającym na opryszka mężczyznę, ani tym bardziej z jego kamratami. Jednak wolał to, niż narazić się na gniew swojej żony. Spytał więc: 

– A ile by za to chciał?

– Jedynie nocleg i jakąś ciepłą strawę.

– A... gdzie mieszka ów bajarz?

– Siedzi przed wami. Dziejarz, do usług.


Z wyboruOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz