Rozdział 4

1.4K 142 28
                                    


Pomimo moich szczerych chęci i tak nie udaje mi się ominąć korków. Wypadki samochodowe i związane z tym utrudnienia w ruchu to spuścizna nowoczesności i kara boża dla tych, którzy tak jak ja, nigdy nie wejdą na pokład samolotu. Dlatego pewnie nigdy nie znajdę się blisko ani nieba, ani Boga.

Po ośmiu godzinach, czyli dwie godziny później niż planowa­łem dojechać do Douglas, docieram na przedmieścia i skręcam na pierwszy napotkany parking przy barze.

Powiedzieć, że jestem głodny, to jakby nic nie powiedzieć.

Parkuję na tyłach budynku obok starego chevroletta, niemal identycznego zabytku, jaki posiada mój przyjaciel David, o ile nie zamienił go na limuzynę swojej bogatej dziewczyny. A może już byłej lub wręcz przeciwnie – żony? Totalnie nie wiem, co działo się w rodzinnym miasteczku przez ostatnie lata. Co gorsza, im bli­żej domu jestem, tym bardziej zaczynam się nad tym zastanawiać.

Wysiadam z auta i pierwsze, co robię, to przeciągam się, roz­ciągając stawy. Jest gorąco i parno, nie ma czym oddychać. Na moment moją uwagę przykuwa stukot dochodzący z bagażnika pojazdu zaparkowanego obok, jakby przewożono w nim coś ży­wego, na przykład świniaka. Nie zawracając sobie tym głowy, ruszam w kierunku knajpy.

Wchodzę w głąb pomieszczenia, zajmuję pierwszy wolny sto­lik i od razu skupiam uwagę na menu, wodząc spojrzeniem po ubogiej ofercie. Kiedy zjawia się kelnerka, zamawiam Gladiator burger w zestawie z frytkami i colą. Opieram głowę o miękkie obicie kanapy, wpatrując się w okno. Zdaje się, że zanosi się na deszcz.

– Jak tam, Ronnie? Coś nie masz apetytu, kolego – parska ktoś z sąsiedniego stolika za mną.

– Zabawne... – Słyszę odgłos odrzucanych sztućców. – Śmie­szy cię to, że ugryzła mnie dziwka? Ale gdyby to twój fiut właś­nie przypominał bakłażana, nie byłoby ci tak wesoło. A może właśnie chciałbyś, żeby tobie to zrobiła, żeby ci spuchł i żebyś go miał ten jeden raz w życiu – odgryza się, mówiąc cicho.

Wyginam usta w uśmiechu na wspomnienie dawnych przepy­chanek słownych z kumplami.

– Daj mu spokój. Jest wkurwiony, bo tak jej zajebałeś, że nie zdążył nawet zamoczyć – tłumaczy trzeci mężczyzna.

– Dokładnie – odpowiada pierwszy. – I chętnie zrobię to, co ty, gdzieś w krzakach przy Broxton – ścisza głos, prawdopodobnie wymieniając nazwę drogi – ale najpierw wybiję jej zęby – kończy.

– Zajebię tę indiańską dzikuskę – podsumowuje poszkodowany.

– Jebać to. Muszę mieć siły, więc zamawiam jeszcze jednego – dodaje jeden z nich.

Moja mina rzednie. O czym oni pierdolą i dlaczego w tym mo­mencie mam silne przeczucie, że auto, obok którego zaparko­wałem, należy do nich, a w bagażniku nie znajduje się świniak, tylko człowiek?

– Smacznego. – Kelnerka stawia na stoliku mojego burgera wielkości spodka ufoludków.

Dlaczego tak po prostu, po długiej podróży, nie mogę zjeść w spokoju kolacji, po której będę myślał wyłącznie o czekającej mnie niestrawności?

Słyszę, że typki obok domawiają żarcie, zmieniając „zabójczy" temat na plany związane z wędkowaniem.

Kroję pierwszy kęs i sztywnym ruchem umieszczam go w ustach. Nawet smaczny, ale z niewyjaśnionych przyczyn mój apetyt gdzieś się zapodział. Wstaję z miejsca, grzebię w kieszeni i kładę na stole dwadzieścia dolców, dyskretnie zerkając na męż­czyzn. Są to faceci w średnim wieku. Jeden grubas i dwóch z ka­tegorii „standard". Typowi znudzeni mężowie, którym w dro­dze na ryby zdarza się przelecieć prostytutkę. Mierzę siły na zamiary, dorzucam pięć dolców za nóż i bez konkretnego planu chowam go do kieszeni, po czym wychodzę, zmierzając prosto na tyły budynku.

Nie za darmo 23/10/24Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz