— Dzisiaj to się kończy.
Jeśli gościliście kiedykolwiek w swoim domu kogoś, kogo wcale nie mieliście ochoty w nim gościć, to doskonale dogadalibyście się z Alice. Był dopiero dwudziesty czwarty października, a ona już miała mnie i Lucasa po dziurki w nosie. Może była to kwestia jej mieszkania, które ledwo było w stanie pomieścić dwie osoby. Może była to kwestia tego, że nie przywykła do dwóch śmierdzących chłopaków wałęsających się po jej mieszkaniu. Cokolwiek by to nie było, dzisiejszego poranka Alice puściły nerwy i dała nam jasno do zrozumienia, że nie zamierza z nami mieszkać pod jednym dachem.
— Wracacie do siebie, ale już.
— Ice, skąd ta oziębłość? Przecież byliśmy grzeczni. — Lucas uśmiechnął się do niej, wiedząc, że kłamie jej w żywe oczy.
— Ach tak?! Powiedz to zbitym przez Theo szklankom! Powiedz to zapchanemu kiblowi! Powiedz to mojej szczoteczce do zębów, którą pomyliłeś ze swoją, chociaż mają inne kolory! — Machnęła mu przed oczami biało-niebieską szczoteczką do zębów.
— Nie widzę sensu w mówieniu do przedmiotów.
— Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi! — wykrzyknęła, po czym z frustracją przeczesała włosy. — Po prostu wracajcie już do siebie. Albo skończycie tak jak Freddy. Martwi.
Ze spuszczonymi głowami poszliśmy spakować swoje rzeczy. Nie dziwiła mnie decyzja Alice — w końcu kto by wytrzymał ze mną i Lucasem pod jednym dachem dłużej niż ona? — ale mimo to byłem na nią zły. Zacząłem gniewnie wrzucać ubrania do plecaka. Czy ona nie rozumie powagi sytuacji? Przez to jej "wracajcie do siebie" policja może odkryć prawdę. Mogą coś na nas znaleźć i te wszystkie rzeczy, które zrobiliśmy, pójdą na marne.
Wziąłem plecak i wyszedłem z domu Alice. Zrezygnowałem z tego całego żegnania się, bo i tak następnego dnia zobaczymy się w szkole. Nigdy nie rozumiałem sensu mówienia komuś "pa" albo "do widzenia", kiedy było oczywiste, że do następnego spotkania dojdzie niebawem.
A miało do niego dojść nawet szybciej, niż myślałem.
Szedłem wolno, ledwo powłócząc nogami, więc do domu doszedłem długo po zachodzie słońca. Ogarnęło mnie straszne znużenie i senność. Wszedłszy do salonu, rzuciłem plecak na ziemię i udałem się do kuchni. Nawet nie chciało mi się zapalać światła. Byłem głodny i zmęczony i ani mi się śniło szukać teraz włącznika.
A jednak, czegoś mi tu brakowało. Czegoś, co zawsze tu było, co widziałem każdego dnia. Albo kogoś. Rodzice! No przecież. Zawstydziłem się na samą myśl, że nie zauważyłem ich nieobecności od razu. Rozejrzałem się po pokoju i w tym samym momencie poczułem silne uderzenie w tył głowy. Straciłem przytomność.
***
Kiedy się obudziłem, głowa nadal piekła mnie z bólu. Właściwie to wszystko mnie bolało: każda kość, każdy mięsień, a nawet te części ciała, na które nigdy dotąd nie zwracałem uwagi. Uchyliłem lekko powieki i zobaczyłem, że nade mną pochyla się jakaś postać. Zacząłem szybciej oddychać. Czy zostałem porwany? Ktoś chce mnie zabić, wyciąć mi narządy lub ukraść portfel, w którym miałem tylko kilka dolarów?
Rozmasowując tył głowy, zdałem sobie sprawę, że nie byłem związany ani w żaden sposób zakneblowany, za to leżałem na podłodze w kuchni w moim domu, w tej samej pozycji, w jakiej najwidoczniej na niej wylądowałem. Jedyną różnicą było zapalone światło.
— Co się dzieje? — wymamrotałem, nie zwracając się do nikogo konkretnie.
— Dobre pytanie — odpowiedział głos, którego nie kojarzyłem. Zacząłem się zastanawiać, czy aby nie uderzyłem się w głowę tak mocno, że nie umiałem poznać głosu własnego ojca, ale nie wydawało mi się, żebym doznał jakiegoś wstrząsu mózgu ani niczego takiego. Przetarłem oczy i podniosłem wzrok na osobę, która nade mną stała.
CZYTASZ
deadman
TeenfikceKojarzycie te wszystkie żarty, w których śmiejecie się z niezdarnych osób, przykładowo mówiąc, że trzeba coś z nimi zrobić, bo zagrażają zdrowiu lub życiu ludzi naokoło? Cóż, sprawy przybierają nieco inny obrót, kiedy faktycznie do tego dochodzi i n...