Króliczek

293 28 2
                                    


Praca nagrodzona w wielkanocnym konkursie R&R.

Niektóre fragmenty mogą być nieco niekomfortowe dla osób wrażliwych z powodu opisów śmierci.

~*~

Stół stał zastawiony po brzegi jajkami, szynką, kiełbasą i innymi specjałami. Jeszcze tylko moment, a dołączę do czekającej już na mnie w salonie rodziny. Pozostała mi jedna rzecz do zrobienia, by ten wspaniały dzień mógł się dobrze rozpocząć. Z moich dłoni do małego kompostownika usypały się ostatnie obierki.

— Hopusiu, Hopusiu, chodź do mnie! — Wystawiam na klęczkach dłoń w stronę ukochanego przyjaciela, a on natychmiast przybiega. Poczuł słodką woń świeżo obranego jabłuszka, wybranego specjalnie dla niego. Czerwono-zielone, nieobite, nie za miękkie i nie za twarde, mogące leżeć w koszyczku tygodniami. Zdrowe, wiejskie jabłko od znajomych gospodarzy. Tym razem trochę droższe niż zwykle, to rzadsza, bardziej wymagająca odmiana, bo na prezent z okazji Wielkanocy.

Łzy wzruszenia napływają mi do oczu, gdy widzę, jak ten uroczy maluch odgryza kawałki złotego owocu. Jak niemalże trzęsie uszami, smakując słodkiego miąższu. Jednocześnie boję się, że wydarzy się to samo, co zeszłego roku. Boję się, że każdy kęs zamkniętej w darze drzew trutki może stać się jego ostatnim. Tak bardzo tego nie chcę. Tak bardzo nie chcę powtórki z wątpliwej rozrywki.

Króliczek, jeden ze świeckich symboli Wielkiej Nocy, lecz dla mnie przede wszystkim mój jedyny prawdziwy przyjaciel. Taki, który nie zdradzi i nie odejdzie...

Nie odejdzie...

A jednak jego poprzednik, miłościwie panujący w domu Tuptuś, odszedł na zawsze. Opuścił mnie w najgorszym z dostępnych na tę okazję dni — w drugi dzień świąt wielkanocnych.

Był dzień taki jak dziś. Piękna wiosenna niedziela, ptaszki śpiewały za oknem, ja zaś wynosiłam resztki wielkiego rodzinnego śniadania. Tuptuś bawił się szczęśliwy w kojcu, zgryzając młode pędy krzewów. To część jego prezentu świątecznego, a właśnie miał ode mnie dostać dokładkę — soczystą rudą marchewkę wraz z natką.

Zauważył ją z daleka. Stanął na tylnych łapkach, by jak najprędzej się do niej dostać. Nie miałam powodu, by nie sprawić mu te radości. Położyłam ją tuż obok, zerkając co chwilę, jak puchaty zwierzak rozprawiał się z posiłkiem. Jak uroczo wtedy wyglądał! Jak cudownie wciągał pyszczkiem listka! Ten cudowny widok pozostanie w mym sercu już na zawsze, tego jednego jestem pewna.

Tuptuś był przeszczęśliwy! Przez pół dnia tryskał życiem, jakby zyskał drugą młodość, a przyznać trzeba, że był w wieku raczej średnim. To do niego niepodobne, taki radosny! To na pewno przez te radosne święta!

Wieczorem coś się zmieniło. Zauważyłam go leżącego, jakoś dziwnie niemrawego. Dyszał koszmarnie, aż domownikom pękało serce. Nic już nie jadł.

Wiedziałam, że to oznacza tylko jedno. Już raz to przeżyłam wcześniej, dokładnie takie samo dyszenie. Króliki nie wydają dźwięków bez powodu. Powody są zawsze tylko dwa: samoobrona lub agonia. Przestraszona poczęłam wydzwaniać po wszystkich okolicznych lekarzach. Były święta — nie odbierali lub byli poza zasięgiem. Jedyne, co mogłam uczynić, to czekać bez nadziei na ratunek.

W końcu zdało się, że nadeszło wybawienie. Jeden z weterynarzy skrócił swój świąteczny urlop, by przyjąć nas dwoje dnia następnego. W dzień, gdy wszyscy powinniśmy w euforii oblewać się wiadrami wody, ja zlana byłam raczej zimnym potem. Zawinąwszy przyjaciela w ręcznik, niosłam go w jego ostatniej drodze krzyżowej. Wpatrywałam się w jego piękne, brązowe oczy, zdające się wołać "Ratunku! Pomóż mi, przyjaciółko! Cierpię!".

— Wiem, przyjacielu — szeptałam do niego. — Nie odchodź ode mnie.

Okropny, stęchły zapach gabinetu, skąpanego w odorze chemikaliów dezynfekujących i lekarstw, odurzał mnie jeszcze bardziej. Moja niepewność zmieszana z rozpaczą zaczynała zabijać i mnie. Tuptuś coraz szybciej tracił siły. Przymykał oczy, lecz i to nie uśmierzyło jego bólu.

— To nowalijki — oznajmił chłodno weterynarz. — Tuptuś zjadł za dużo toksyn z warzyw. Ma nimi przeżarte jelita. Nic mu już nie pomoże.

Chemia, nawozy sztuczne, śmierć: to takie banalne. I takie bolesne.

— Proszę się cieszyć, są święta — dodał, szykując się do zabiegu. Miał szczęście, że nie osunęłam się wtedy na nogach i nie musiał szykować drugiego zastrzyku.

Zamiast tego w tamtej chwili wybiegłam z gabinetu, nie zważając na ludzi dziwnie gapiących się na mnie i moją czerwoną od wypływających spod oczu potoków. Głos mych żałosnych jęków musiał się nieść przez kilka ulic, niszcząc radość ze wspomnienia zmartwychwstania Pana. Me bezradne krzyki nie przystawały do tak szczęśliwego dnia. Zgaduję, że byłam wtedy dla nich nawet nie przykrym zjawiskiem, lecz odszczepieńcem. Jak można aż tak bardzo nie szanować święta, tylko lamentować na całe osiedle? Czy stało się coś złego, gorszego niż upomnienie od gminy za niezapłacone opłaty śmieciowe?

Marchewka, przeklęta marchewka go zabiła! Był tak szczęśliwy, gdy jadł swój ostatni posiłek. Dziś postrzegam go jako Sokratesa, przyjmującego wyrok nad wyraz godnie, że aż trudno to sobie wyobrazić — z tą tylko różnicą, że Tuptuś o niczym nie wiedział. I mnie niedane było tego poznać na czas.

Nie było mnie przy nim, gdy oddawał ostatnie tchnienie. Nie pożegnałam się. Nie miałam tyle sił, by na to patrzeć. Stałam przed kliniką, czekając na cud z nieba, który nigdy nie nadszedł. Nie było także żadnego rozgrzeszenia. A przecież go zabiłam...

Jest taki paragraf za znęca... a może lepiej by tu pasował za "nieumyślne" i tak dalej?

— Hopusiu, wszystko dobrze? — upewniam się, porzucając koszmarne wspomnienia sprzed roku. — Nie boli cię nic? Chodź do mnie. Pójdziemy razem na świąteczne śniadanie.

Rozwieram ramiona niczym kapłan na mszy rezurekcyjnej, pozwalając mu wskoczyć na moje kolana. Tulę zwierzę najczulej, najdelikatniej, jak to możliwe. Nie chcę Cię stracić. Nie odchodź ode mnie. Tylko mi nie umieraj, nie w święta!...

Ani nigdy później.

~*~

Praca wzięła udział w wielkanocnym konkursie Królestwa Cieni.

Ostatnio szarpię się na konkursy. Czy wyjdzie mi to na dobre, to się okaże :)

Jak pewnie większość z Was zauważyła, struktura tego bardzo krótkiego opowiadania jest podobna do tej znanej z "Wracając do Cork". Jako że miała to być tradycja lub zdarzenie ze świąt, w tym wypadku jest akurat wariant drugi. Być może nie jest to opowiadanie najwyższych lotów, jednak liczę, że spojrzycie na nie łaskawym okiem.

SzwaczkoshotsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz