Winter drżała skulona pod kamienną ścianą. Miała zupełną pustkę w głowie, jakby obudziła się z bardzo długiego snu — tak długiego, że nie pamiętała nic z tego, co mogło się zdarzyć, zanim zasnęła. Zupełnie, jakby jej codzienna utrata pamięci rozciągnęła się... właściwie na jak długo? Coraz trudniej przychodziło jej przywołanie ostatnich wydarzeń. Co robiła wcześniej, zanim zasnęła? Czy w ogóle spała? Nie wiedziała, miała tylko nadzieję, że nie. O ile reszta wspomnień zlała się w jeden ciąg wizji, słowa Tropiciela z Drzewa wryły się w jej pamięć wyraźne jak napis na medalionie matki. Musiała pamiętać, żeby nic nie mówić — inaczej Tropiciele z twierdzy dobiorą się do jej umysłu i zrobią pranie mózgu, tak jak tej posiniaczonej dziewczynie. Jak jej było? Cena? Nie, Cela. Spotkanie wydawało się Winter tak odległe, że nie miała dłużej pewności, czy nie było jeszcze jedną wizją.
Wzdrygnęła się, gdy coś przemknęło przy jej nogach. Mysz. Jasny kształt musnął jej odkryte kostki śliskim ogonem i przesunął dalej ku kratom. Mysz zatrzymała się przy nich, węsząc w powietrzu, po czym równie nagle puściła się biegiem między kratami. Okrążyła każdą z nich — raz, drugi, trzeci, kręcąc się obsesyjnie wokół postaw. Znów wypadła na środek, bliżej Winter, stamtąd pod ścianę z pająkiem, który rozciągnął wszystkie siedem nóg na całą ich imponującą długość i patrzył beznamiętnie, jak mysz powtarza swój mały rytuał znowu, i znowu. W ciszy urywane piski i cichy chrobot maleńkich pazurków były jedynymi dźwiękami poza odległym trzaskiem uskoków. Zwierzątko wypadło w końcu na środek celi i zaczęło miotać się przeraźliwie. Winter wyprostowała się z wysiłkiem, śledząc szalony taniec myszy, od którego zaczęło kręcić się jej w głowie i wyciągnęła zdrętwiałą rękę, żeby nakryć roztrzęsionego gryzonia, zanim ten zabiega się na śmierć. Jasny zarys myszy migał jej w oczach jako niewyraźna biała plama przeskakująca między ciemnymi kamieniami jak odbłysk światła. Wzrok nadal odmawiał jej posłuszeństwa nawet poza wizją, a czerwone ślepka myszy okazały się radzić znacznie lepiej nawet w obecnym stanie. Zwierzę cofnęło się przed dłonią i umknęło do mrocznej szczeliny w ścianie, pozostawiając za sobą jedynie cichnące piski.
Z drugiego końca celi rozbrzmiał metaliczny brzęk, jakby ktoś uderzał rytmicznie czymś twardym w kraty. Winter skrzywiła się i przycisnęła dłonie do uszu. Czuła, że dzwoni jej w całej głowie.
— Pobudka, żmijko, mamy dla ciebie niespodziankę — zaśpiewał rezolutnie piskliwy głosik.
Och, jak ona nienawidziła tego dźwięku. Wydrapałaby sobie oczy, gdyby to sprawiło, że nie musiałaby go słyszeć.
Cofnęła się, kiedy głowa Żmii pojawiła się tuż obok z promiennym uśmiechem. Podejrzanie promiennym — Winter chyba jeszcze nie widziała jej tak zadowolonej i samo to wystarczyło, by zasiać w jej żołądku złe przeczucie, od którego ścisnął się nieprzyjemnie. Misa z wywarem zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było, ale Winter nie dała się zmylić, nawet jeśli Tropicielka nie miała na twarzy chusty.
Ktoś zbliżał się hałaśliwie do celi. Echo niosło z korytarza ciężkie kroki i przeraźliwe zgrzyty, jakby coś staczało się po schodach, i Winter niechętnie nadstawiła uszu.
— Tak sobie myślę, że przydałaby ci się jakaś przyjazna, znajoma twarz. Poza moją, rzecz jasna — zagadnęła Żmija, niezrażona spojrzeniem Winter utkwionym uparcie w ciemności przejścia. — Ale ludzie szybko się nudzą, kiedy już się do nich przyzwyczaisz, możesz mi wierzyć. — Mrugnęła porozumiewawczo. — Dlatego jestem pewna, że docenisz tę małą odmianę.
Stukoty osiągnęły apogeum i drzwi otworzyły się z hukiem, a na środek celi wyjechała zgrzytliwie wielka klatka przykryta derką. Za nią wypadli Patrokles i Tyfon, który natychmiast wsparł się o ścianę, dysząc ciężko.
CZYTASZ
Maki w ogniu: Odkryty płomień
FantasyWinter należy do tępionej niegdyś rasy żywiołu ognia. Pod opieką feniksa ukrywa się od dziecka przed sprawcami krwawej czystki, których nazywa Tropicielami. Pewnej nocy jeden z nich zjawia się na progu jej domu, jednak zamiast zabić Winter, próbuje...