Rozdział 10: Zmierzch nadchodzi popołudniem cz. 2

44 6 112
                                    

Trigger warning: mordobicie, trochę krwi i grożenie dziecku aka canon typical violence

* * *

— Niedługo się ściemni — powiedziała Winter, patrząc w słońce.

Zrobili znaczny postęp w ciągu ostatniej godziny. Dom Etyldy został dawno w tyle, z tej odległości niewidoczny od dłuższego czasu. Pokonali ciągnące się od Niedziółki pola i zarośnięte nieużytki, i teraz teren przeszedł w bardziej kamienisty grunt. Musieli znajdować się niedaleko miejsca, w którym roznieciła z Żetem... Z Tropicielem ognisko. Z Tropicielem, który zabrał ją z zimnej twierdzy Prometeusza, ale tylko po to, żeby móc uwięzić ją w mieście. Nie zrobił nic godnego wdzięczności, cokolwiek Will wcześniej nie mówił. Zresztą Żet był jej winny ratunek po tym, jak odebrał jej Spinell.

Will kiwnął machinalnie głową.

— Będziemy musieli ukryć się na noc.

Winter była wdzięczna, że nie zamierzał podróżować w nocy. Potykanie się na niewidocznych przeszkodach nie należało do jej ulubionych zajęć i choć podejrzewała, że Will mógłby poprowadzić ją pod ramię, wolała tego uniknąć. Chłopak zadarł głowę, osłaniając oczy ramieniem od promieni, które przy zachodzącym słońcu wydawały się jaśniejsze.

— Wiesz, kiedy się wydostałem, przez tygodnie nie mogłem patrzeć na słońce. Musiałem nosić opaskę na oczach.

Winter zmięła wargę między zębami. Wciąż łapała się na tym, że zapomina, jak długo tak naprawdę Will był zdany wyłącznie na siebie. Jej pobyt w Twierdzy trwał jedynie trzy dni, które wydawały jej się wiecznością, ale nie dało się nawet porównać z czasem, jaki chłopak przebywał w zamknięciu. A może po prostu nie chciała o tym pamiętać.

— Co tam właściwie jadłeś? — wypaliła, zanim myśl zdążyła na dobre zagnieździć się w jej umyśle. Nie potrafiła wyrzucić tego pytania z głowy od czasu śniadania u Etyldy, na które Will rzucił się z takim samym zapałem co ona.

Will wzruszył ramionami, ale nie zwiodła jej pozorna obojętność w tym ruchu.

— To i owo. Głównie glony, ryby, ślimaki... — Skrzywił się. — Pamiętasz ten gatunek, który znaleźliśmy w grocie? Te świecące, które wracały zawsze w to samo miejsce, nawet kiedy... — urwał i odwrócił wzrok, a półuśmiech, który zaczął wkradać się na jego wargi, zniknął. Nie pamiętała i Will dobrze o tym wiedział. Chłopak odchrząknął. — Wszystko, co wpadło mi w ręce i mogło oszukać głód.

Winter kopnęła kamień pod nogami, który potoczył się zbyt daleko, żeby mogła zrobić to ponownie.

— Naprawdę spędziłeś tam dwa lata? — zapytała, nie podnosząc oczu.

— Gdzie indziej miałbym być?

Winter zacisnęła usta, szukając punktu zaczepienia dla wzroku pod swoimi stopami, ale popękana ziemia nie dawała jej dużego wyboru. Owszem, te dwa lata wiele zmieniły między nimi, ale nie na tyle, by nie mogli wrócić do tego, co było. Will nadal stał po jej stronie i tak samo jak ona nie ufał Tropicielom.

— Co ty robiłaś przez ten czas?

Winter potknęła się na prostej drodze, a Will nie wyciągnął ręki, żeby ją złapać.

— Nic nowego. Trenowałam ze Spinell, snułam się po lesie...

"Robiłam wszystko, żeby zapomnieć o twoim istnieniu".

Wbiła wzrok w horyzont, jakby słońce potrzebowało jej pomocy, żeby zajść na dobre. Przygryzła wewnętrzną stronę policzka, żując go przez chwilę. "Brakowało mi cię. Brakowało mi cię tak bardzo, że nie mogłam tego znieść, dopóki nie wymazałam sobie pamięci". Słowa drapały ją w gardło, ale nie potrafiła ich z siebie wydusić. Czy kiedyś zrobiłaby to bez wahania?

Maki w ogniu: Odkryty płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz