Winter starała się uspokoić oddech. Jej wzrok przeskakiwał między drzewami, starając się wyłowić najmniejszy podejrzany ruch. Las rzecz jasna nic nie robił sobie z jej desperackich wysiłków, oddychając beztrosko właściwym sobie rytmem i jedynie słońce mrugało do niej za każdym razem, gdy przemykała pod prześwitem w górze. Promienie tańczyły na jej warkoczu, a ciepło łaskotało w kark, zagrzewając do biegu. Nie wiedziała, czy udało jej się zgubić tropiącą jej feniks. Ostatnim razem ruda głowa mignęła stanowczo za blisko wśród zieleni i Winter czuła, że jej bezpieczeństwo dogasa jak ogarek świecy. Mimo zmęczenia rwała się do biegu — byle dalej od uczucia oczu palących jej plecy spojrzeniem, ale zdusiła to pragnienie. Teraz nie mogła sobie pozwolić na lekkomyślność, nie kiedy była tak blisko celu.
Zatrzymała się, przykucając na wilgotnym mchu i rzuciła nerwowe spojrzenie przez ramię, zanim odwróciła wzrok przed siebie. Nieopodal, wbita w ścięty pień stała tabliczka pokryta już nieco wyblakłą czerwoną farbą. "Zawróć! Niebezpieczeństwo! niestabilne uskoki" — głosił napis wyryty na drewnie, dla pewności pociągnięty smolistą czernią.Winter syciła oczy tłustymi literami mieniącymi się w słońcu. Udało jej się odtworzyć drogę, którą przechodziła tędy lata temu, mimo że ta dawno zarosła. Teraz musiała tylko pokonać ostatni odcinek dzielący ją od znaku, żeby po dniu spędzonym na ucieczce móc wreszcie odetchnąć z ulgą. Bułka z masłem.
Szkoda tylko, że tak jak bułkę, łatwiej było jej powiedzieć niż zrobić.
Winter zmierzyła podejrzliwie zarośla okalające jej utęsknioną wysepkę w morzu zieleni. Gdzieś za osłoną tego gąszczu liści feniks mogła czaić się z zasadzką i tylko czekać, aż Winter zaślepiona zwycięstwem wbiegnie w jej otwarte ramiona.
Po jej trupie.
Nie widziała co prawda, żeby feniks przekradała się w tamtą stronę, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Spinell trudno było przecenić, a Winter wolałaby chyba wskoczyć w niestabilny uskok niż dać się teraz tak głupio złapać. Jeśli miała przegrać, to przynajmniej nie bez walki.
Jej oddech dopiero co się wyrównał, kiedy na szyi znów zaczął zaciskać się węzeł napięcia. Jej ręka ześlizgnęła się na trzonek sztyletu spoczywającego w prowizorycznej pętli ze skręconego pasa. Winter sprawdziła nie po raz pierwszy tego dnia, czy broń sprawnie się wysuwa. Ucieczka nie miała sensu u progu jej celu, a przed okiem feniks mogła ukryć się o tyle, o ile bez głębokiego cienia. Jeżeli broń miała się jej przydać, to właśnie teraz.
Drugą dłonią z przyzwyczajenia musnęła medalion, odznaczający się łagodnym wybrzuszeniem na piersi, jakby mógł przynieść jej szczęście w starciu. Kto wie, może i mógł, gdyby na przykład cisnęła nim Spinell w twarz? Ostatni raz zerknęła za siebie, zaczerpnęła drżący wdech i wkroczyła między gałęzie krzewu.
Świat w jednej chwili skurczył się do klatki z szerokich liści splecionych w ciasne wonne kraty. Gałęzie muskały jej policzki, kiedy przeciskała się ostrożnie i gałązki wczepiały w splecione włosy, jakby za punkt honoru powzięły sobie rozplecenie jej warkocza. Tabliczka przybliżała się boleśnie powoli, a gąszcz ustępował niechętnie. Winter czuła się jak mucha pełznąca po pajęczej sieci — z każdym krokiem wzbudzała poruszenie całej konstrukcji, zdradzając swoje położenie. Jednak jak każda nić, i ta miała dwa końce.
Trzy sąsiednie gałęzie po jej lewej drgnęły.
Winter natychmiast wlepiła w nie oczy, zwracając głowę tak gwałtownie, że zabolało ją w karku. Okręciła się palcach, szukając wzrokiem Spinell. Serce wygrywało w jej piersi ostrzegawczy sygnał, kiedy dreptała bez celu za bardzo bojąc się wbiec na feniks, by ruszyć w którąś stronę. Zieleń zlała się w wirującą razem z nią plamę, a przy każdym obrocie migał przybliżający się znajomy cień.
CZYTASZ
Maki w ogniu: Odkryty płomień
FantasiWinter należy do tępionej niegdyś rasy żywiołu ognia. Pod opieką feniksa ukrywa się od dziecka przed sprawcami krwawej czystki, których nazywa Tropicielami. Pewnej nocy jeden z nich zjawia się na progu jej domu, jednak zamiast zabić Winter, próbuje...