Prolog

5K 329 350
                                    

PROLOG

12.10.1997 r. Minneapolis

– Jeszcze trochę. Dasz radę, Cheryl. – Próbuję uspokoić dziewczynę.

– Przyj – nakazuje jej pielęgniarka.

Nie planowałem tego, że w wieku siedemnastu lat zostanę ojcem, ale stało się. Ściskam dłoń Cheryl, czekając, aż na świat zawita nasze dziecko.

Zaciskam szczękę, aby nie zakwiczeć z bólu, jaki wyrządza mi moja dziewczyna. Jej paznokcie wbijają mi się boleśnie w skórę.

– Nie dam rady! – krzyczy. Jest cała czerwona i wycieńczona. Pomimo swoich słów nie przestaje przeć. Nie poddaje się.

To w niej kocham najbardziej. To, że zawsze dąży do celu, nieważne, co by nim nie było.

– Wisienko, jesteś silna. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim – mówię.

Blondynka jest zbyt zajęta rodzeniem, aby zwrócić uwagę na przezwisko, którego nienawidziła.

Wymyśliłem je od razu, gdy pierwszy raz ją ujrzałem. Ponad trzy lata temu. Była nową uczennicą i zarazem najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek zobaczyłem.

Jej usta dorównywały koloru najlepszych wiśni, stąd też ta ksywka.

– Jeśli jeszcze raz mnie tak nazwiesz to przysięgam, że utnę ci jaja.

Jednak nie jest tak bardzo zajęta, jak myślałem.

Śmieję się w odpowiedzi, ale od razu przestaję, widząc jej spojrzenie.

Ma rację, to nie pora na żarty. Powinienem ją wspierać i współczuć bólu.

Nie mogę jednak powstrzymać uśmiechu. Wiem, że to okropne, Cheryl cierpi, a ja uśmiecham się, jak głupi.

Ale co mam poradzić? Rodzi mi się dziecko! Jestem szczęśliwy.

Każdy w nas wątpił. Nasi rodzice, szczególnie mój ojciec. Znajomi. Nauczyciele. Sąsiedzi.

Dosłownie każdy, kto wiedział, że wpadliśmy, postawił na nas krzyżyk. Bo przecież jesteśmy dziećmi i nie nadajemy się na rodziców.

Niektórzy życzyli nam, aby dziecko urodziło się chore.

Z dziką satysfakcją będziemy chodzić na spacery, aby zamknąć im te fałszywe mordy.

Za kilka miesięcy oboje skończymy szkołę. Nie planuję pójść na studia, pracuję w restauracji i odkładam każdy grosz, abyśmy mogli przeprowadzić się na swoje.

Mieszkanie z moimi rodzicami nam nie służy. Cheryl za bardzo się stresuje, a dla naszego dziecka chcę lepszego życia, niż moje. Nie pozwolę, aby wychowywało się w domu, w którym rządzi alkohol. Nie dopuszczę do tego.

– To już ostatni moment! Jest główka! – krzyczy lekarz, chcąc zachęcić blondynkę do mocniejszego wysiłku.

Nie wiem, co robić. Ściskam mocniej dłoń mojej Wisienki i odliczam sekundy do zobaczenia mojego dziecka.

Słyszę przeciągły krzyk Cheryl, nawoływanie pielęgniarki, a następnie nastaje cisza. Kompletna.

– To dziewczynka!

Wciągam głośno powietrze, a do moich oczu napływają mi łzy. Dziewczynka. Moja córeczka.

Nie zastanawialiśmy się nad imieniem. Stwierdziliśmy, że wpadniemy na nie w momencie narodzin. Gdy już będziemy trzymać ją w ramionach, pojawi się odpowiednie do niej.

Całuję Cheryl w czoło, ale zamieram, widząc jej minę. Patrzy na lekarza i na pielęgniarkę, trzymającą naszą córkę. Nie rozumiem, o co chodzi. Dlaczego się nie cieszą?

Dlaczego jest ta cholerna cisza?

– Nie płacze – zauważam. – Nie płacze. Dlaczego nie płacze?!

Podchodzę do nich, ale niewystarczająco szybko. Lekarz nakazuje pielęgniarce wyjście i oboje znikają razem z naszą córką.

– Dlaczego ją zabieracie?! Dokąd ją zabieracie?! Co się dzieje?! – krzyczę za nimi, a młodsza z pielęgniarek klepie mnie pokrzepiająco po plecach.

Odsuwam się od niej i idę do Cheryl, która wygląda, jakby miała zemdleć. Ona też nie rozumie, co się dzieje.

Dlaczego zabrali naszą córeczkę?


***

Hej, wrzucam, żeby wrócić do tego w odpowiednim czasie.

Miłego dnia/wieczoru/nocy

Tyzyfone

Każdy Kolejny Tydzień [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz