Ćma

3 2 0
                                    



Pod głazem słychać było płynącą wodę. Postać w szarym kapturze przyłożyła do niego ucho i zanuciła słowa pieśni. Śpiewała tak cicho, że ludzkie ucho, poza szumem wiatru w koronach drzew, nie wyłapałoby żadnego dźwięku. Pieśń była monotonna, lecz cierpliwie drążyła w głazie wąski otwór, tworząc ujście dla wody. Głaz był stary i sięgał głęboko w ziemię, opierał się pieśni całą siłą swego istnienia, jednak jego upór był daremny. Śpiewający znał pieśń i tworzył sploty, które kruszyły opór głazu, niczym wiatr zdmuchujący zagubione pióro gęsi. Po dłuższej chwili wąska stróżka wody wypłynęła z wnętrza kamienia. Postać chciwie przycisnęła wargi do gładkiej powierzchni głazu, łapczywie spijając z niego wodę. Po ugaszeniu pragnienia wyjęła z lnianego plecaka duży bukłak na wodę i cierpliwie czekała, aż się napełni.

Szara postać była daleko od domu, a las, w którym się znajdowała, nie był jej przyjazny. Choć okolica była zielona i tętniąca życiem, to nieznajomy od pewnego czasu miał wrażenie, że brodzi w półmroku. Ścieżka zdradzała go równie często, jak zmysły: wielokrotnie, po godzinach marszu, kończyła się urwiskiem, zapętlała, bądź znikała za murem wysokich pnączy, suto przeplatanych ostrymi cierniami. Z każdym dniem las stawał się coraz to gęstszy i mniej przystępny. Długie szpony gałęzi raz po raz łapały jego kaptur, niejednokrotnie zatrzymując go na dłużej, próbując zawrócić go ze ścieżki.

Podróż niebezpiecznie się wydłużyła. Zapasy nieznajomego skończyły się dawno temu, a znalezienie wody zdawało się prawie niemożliwe. Deszcz nie padał od dwóch tygodni, rosa była mniej obfita niż powinna i szybko znikała wchłaniana przez trawy.

Wieczór nastał bez ostrzeżenia. Nieznajomy rozłożył cienki koc niedaleko głazu i usiadł. W ustach żuł gorzkie pędy napotkanych roślin. Jego żołądek zaburczał w proteście, jednak obcy zdawał się tego nie zauważać. Rozglądał się dookoła rozgrzewając zmarznięte dłonie. Cienka linia zmarszczki pojawiła się na jego czole. Zastanawiał się, co robić. Kierunki świata straciły tu znaczenie, został zdany na niełaskę lasu.

Westchnienie wyrwało się z jego piersi. Był bardzo zmęczony, bardziej niż powinien. Wziął wyschnięty pniak, który znalazł w zasięgu ręki i podpalił go słowami pieśni. Powstały ogień był niebieski i nie trawił drewna, jedynie bezgłośnie na nim przysiadł. Było to pierwsze ognisko od czasu, gdy wyruszył z domu oraz drugi raz, gdy użył pieśni. Złamał się dwa razy tego samego dnia. Czuł, że jego pieśń słabnie, za to w dali słyszał inną, nieznaną melodie- pochmurną niczym burzowy wieczór, niebezpiecznie jawiącą się na skraju zmęczonego umysłu.

Cel jego podróży wydawał się jeszcze odleglejszy niż na początku drogi. Pierwotnie szacowano, że będzie w domu wraz z nadejście nowego miesiąca, tymczasem minęły już trzy tygodnie, a wypełnienie misji pozostawało poza jego zasięgiem. Samotność, która przez większość życia była mile widzianym towarzyszem zaczynała mu coraz bardziej ciążyć. Ptaki śpiewały wśród drzew, lecz nigdy na tyle blisko, by mógł je zobaczyć. Był zupełnie sam. Zamknął oczy.

Zdarzało się, że zdezorientowany zapominał, jak ma na imię. Przywoływał wtedy twarze ukochanych i ich ustami wymawiał swoje imię, formując je na nowo i wyrywając niepamięci. Oblicza bliskich były niczym proporce nadziei wskazujące drogę i przypominające mu o tym, że jeszcze nie przeminął. Bez nich oddałby swoje ciało lasu w posiadanie, zgodnie z natarczywym życzeniem boru. Czasem miał wrażenie, że las, niczym pasożyt, znajduje sposób by i tak się nim żywić.

Siedział na kocu i ocierając usta z zimnej wody myślał o bliskich, których pochłonie ciemność, jeżeli zawiedzie. O ciemności śpiewała mu pieśń, noc w noc, ukazując straszne wizje spaczonego świata. Wiedział jednak, że splot się jeszcze nie zacieśnił i można go zmienić. Czuł go pod swoimi palcami tak, jakby był prawie materialny. Wystarczy parę zdarzeń, parę dobrych decyzji, a będą mieli szanse.

Była już późna noc, gdy do przygasającego ognia podleciała ćma. Jej białe, nakrapiane skrzydła odznaczały się na chropowatej korze pniaka. Miała długie, rozłożone na bok czułki, a górną część jej odwłoku pokrywał biały puch. Nieznajomy wyrwał się z ponurych myśli i nie patrząc na motyla nocy, odgonił go ruchem ręki. Nasunął kaptur mocniej na twarz po czym zgasił ogień i ułożył się snu. To nie był dobry czas na rozmyślanie, musiał zbierać siły na kolejny dzień.

...

Słońce świeciło już dosyć wysoko, gdy się obudził. Zdziwiony rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem dookoła i zmusił zmarznięte ciało do ruchu. Mozolnie pozbierał swoje rzeczy, upił duży łyk wody i zjadł garść roślinnych pędów. Gdy w miejscu, w którym spał, trawa na powrót przybrała swój gibki kształt, udał się do głazu i uzupełnił bukłak. Nie wiedział, kiedy kolejny raz będzie miał możliwość napić się czystej, źródlanej wody.

Gdy był już gotowy do drogi, odwrócił się plecami do kierunku, z którego dzień wcześniej przyszedł, i ruszył przed siebie. Pomimo tego, że minionej nocy jego sen był głęboki i dał mu chwilę ukojenia, marsz wśród drzew stawał się dla niego coraz trudniejszy. Po paru godzinach wędrówki zatrzymał się, by zjeść kolejną porcję gorzkich roślin i zwilżyć usta. Oparł się o drzewo, ponieważ wiedział, że jeżeli usiądzie, to już się nie podniesie. Nagle, koło jego głowy przeleciał motyl i usiadł na pobliskim drzewie. Nieznajomy spojrzał za nim. Owad po chwili wzniósł się w powietrze i odleciał dalej. Nieznajomy bezwiednie poszedł za nim kuszony jasnymi kolorami owada. Gdy znalazł się w odległości paru kroków, zauważył, że nie jest to motyl, tylko ćma. Biała ćma z nakrapianymi skrzydłami. Czy już ją kiedyś widział? Mgła zasłoniła jego pamięć. Spojrzał na ćmę raz jeszcze, lecz ona już unosiła się w powietrzu, odlatując jeszcze dalej. Nieznajomy przyśpieszył kroku, próbując za nią nadążyć- nie rozumiał tego, ale musiał ja dogonić. Nie było to jednak proste, gdyż ćma cały czas zwinnie umykała przed nim, wabiąc go swoją złudną powolnością.

- Poczekaj! - krzyknął za nią w desperacji przez zachrypnięte gardło. Ćma jednak kontynuowała swój lot.

Kroki nieznajomego były coraz krótsze, a postać chwiejna. Miał wrażenie, że jego stopy przylepiają się do ziemi. Wyjął w locie bukłak, by zaczerpnąć łyk wody, jednak dłonie odmówiły mu posłuszeństwa i woda wyleciała mu z rąk. Czuł, ze nie może się zatrzymać, że jeżeli stanie w miejscu, to będzie koniec. Zostawił więc bukłak i mętnym wzrokiem odszukał białą plamę. Była przed nim, niedaleko.

Mrok nadszedł szybko, lecz on szedł dalej. Nogi plątały mu się bezlitośnie, a oczy prawie nic nie widziały. Nagle potknął się o wystający z ziemi konar i upadł. Nie miał siły wstać. Stało się.

Do oczu napłynęły mu łzy, a bezgłośny szloch wyrwał się z jego piersi. Wiedział, że umiera, a splot ciemności się zacieśnia. Czekając na to, co nieuniknione, zamknął oczy.

- Graed'ikke, Mette - czyjś głos przełamał leśną cisza, delikatnie badając wychudzone i omdlałe ciało. -Du'er der.

- Jestem? - zapytała szara postać unosząc głowę, a kaptur spadł z jej złotych włosów ukazując wychudzone oblicze. Była to młoda kobieta o szpiczastych uszach. Miała pociągłą twarz, blade wargi i zielone oczy odznaczające się na tle jasnej cery. Jej włosy były poplątane i brudne, tak jak zresztą twarz i ręce. Ubrana była w szare spodnie i koszule wiszące teraz na jej wychudłym ciele. Pod szyją miała zapięty płaszcz pokryty kurzem zebranym podczas długiej wędrówki.

- Graed'ikke - powtórzył elf o lekko zielonkawej. Ostrożnie złapał krążącą wokół nich białą ćmę i powiedział: - Jesteś na miejscu.

Mette poczuła, jak opada na nią zasłona ciemności uszyta z dzikiej i zapomnianej pieśni. Nie znała jej i nie potrafiła z nią walczyć. Była sama i bezbronna. Tym razem wpakowała się w kłopoty, z których nie wyciągnie jej Mads. Ale znała ryzyko, wiedziała, o co walczy i zrobiła, co w jej mocy, by ocalić tych, których kocha. Myśląc o tym poddała się ciemności bez większego żalu. Dotarła na miejsce, może mają jeszcze szanse.

MAOMEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz