Wstałem i ostrożnie podszedłem do drzwi. Bałem się. Mimo wszystko sytuacja nie była dla mnie komfortowa na żadnej płaszczyźnie. Już bez tych wyjców czułem się niezręcznie; napięty, niepewny, odrobinę zażenowany samym sobą.
I znowu wycie. Tuż przy drzwiach zabrzmiało to bardziej jak jęk. Nie miałem już wątpliwości, że to Seba. Chłopak umierał od chemii, która gotowała się w jego mózgu. Pochodne amfetaminy uderzały we wszystkie ośrodki, błagały go o interwencję. Geny waliły lejcami jak opętane, byle tylko zareagował. Ale nie mógł. Dostał wyraźne polecenie, że dopiero po ósmej rano może coś zrobić. Z tym, że jego geny dobrze wiedziały, że do tego czasu gen Pati może się skrzyżować z genem zdrajcy. Był w potrzasku, rozpadał się na kawałki. I chyba właśnie w tym momencie zrozumiałem w czym tak naprawdę biorę udział.
Otworzyłem drzwi, nie patrzyłem za siebie na Patrycję, patrzyłem w stronę salonu. Jakieś dziesięć metrów ode mnie stał Seba. Czerwony na twarzy, dyszący. Patrzył na mnie jak byk. Zdaje się, że ja byłem płachtą. Mimo to zrobiłem ostrożny krok do przodu.
Ruszył. Nie był to zryw z oktagonu, gdy dwóch facetów ma się naparzać. Wyglądał bardziej jak zawodnik rugby, który chce się przebić przez mur. Wpadł we mnie barkiem i przyparł do ściany. Nie czułem się zagrożony. O dziwo w ogóle niewiele czułem. Starałem się jedynie utrzymać równowagę. Objąłem jego szyję ramieniem, rozluźniłem nogi i lekko na nim zawisłem. Walczył teraz z moim ciężarem, nie ze mną. Czułem jednak, że wcale nie chce się bić, że coś się w nim przełamuje. Jakaś gorycz, ból, żal nie do opisania, który chciałby z siebie wyrzucić.
– Seba...Sebuś...słuchaj mnie! – powiedziałem głośno, ale spokojnie.
Przestał napierać, wypuściłem jego szyję, aby mógł się wyprostować. Spojrzał na mnie wzrokiem człowieka zagubionego. Potrzebował odpowiedzi na to co się w nim dzieje.
– Sebuś...nic nie było...słyszysz?! – chwyciłem jego okrągłą, potężną buzię w obie dłonie. Patrzyłem mu prosto w oczy. – Nic nie było! Nie dotknąłem jej.
– Antek...kurwa...Antuś – szepnął. Miałem wrażenie, że moje słowa chyba do niego dotarły. Może jeszcze nie w pełni je zrozumiał, może miał mnóstwo pytań, ale najważniejsze zostało już powiedziane.
– Wiesz co? – zapytałem go, ale mówiłem bardziej do siebie. – Czas się przewietrzyć.
Przytuliłem go, poklepałem po plecach i spokojnie skierowałem się do drzwi wyjściowych. Chwyciłem za klamkę, ale były zamknięte. Dziwna spawa. Trzeba było działać dopóki byłem w emocjach. Jeszcze mogło mi się wypalić i odechcieć. Zawsze irytowały mnie te ścianki działowe z płyty g–k. Jak mocne to może być?
Rozpędziłem się, minąłem kopiec węgla, wpadłem w fikusy i przywaliłem barkiem w ścianę. Zabolało, ale ściana też oberwała. Na szczęście trafiłem gdzieś pomiędzy profilami. Zrobiła się dziura. Wygrzebałem wełnę mineralną, a potem przywaliłem jeszcze kilka razy z buta. Odwróciłem się, by spojrzeć na Sebę, chciałem go pożegnać, ale już go nie było. Pognał do Pati. W tym gniazdku nie było już dla mnie miejsca. Niech wyjaśnią swoje namiętności beze mnie. Sięgnąłem po latarkę, bo tu wszędzie pełno ich było, wcisnąłem się do dziury i przelazłem na drugą stronę.
Dziwna sprawa, ale wciąż nie widziałem chodnika. Zrobiło się ciemno, a po drugiej stronie ścianki działowej była kolejna ściana obita folią. Przykrywała coś twardego, ale raczej nie skałę. Usłyszałem głos z salonu.
– Antku prosimy cię zostań tam gdzie jesteś. To niebezpieczne.
Oczywiście, że nie miałem zamiaru tu zostać. Ściągnąłem mikroport, rzuciłem pod nogi i włączyłem latarkę. Naszą miejscówkę można było obejść. Wystarczyło iść pomiędzy tymi dwoma ścianami, aby dojść do chodnika. Nie było innej możliwości.
CZYTASZ
Dwadzieścia pięć cytryn
ActionAntek, młody monter klimatyzacji z Warszawy, dostaje się do nietypowego programu rozrywkowego. Dwadzieścioro uczestników zostaje zamkniętych w kopalni, gdzie są zmuszeni do wypełniania różnych zadań. Z czasem zadania stają się coraz trudniejsze. Boh...