Ujrzałem światła samochodu między drzewami. Kierowca dotarł na skraj lasu, zatrzymał się, przejechał przez niedużą polanę i już był na placu. Pomachałem mu z daleka, bo pośród tych wszystkich maszyn, kontenerów i innych rupieci ciężko było się odnaleźć.
Biała toyota pachniała w środku waniliową choineczką. To chyba mój ulubiony zapach. Młody chłopak ze wschodu na moją prośbę pojechał od razu na dworzec. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu.
Dopiero w pociągu włączyłem telefon. Było kilkanaście wiadomości i połączeń; głównie od klientów. Jedna wiadomość była od sąsiadki, sprzed dwóch dni, że z mamą wszystko w porządku. Napisała do mnie także Werka. I to jedyna wiadomość, która mnie zaniepokoiła. „Zadzwoń do mnie jak skończysz te nagrania. Musimy porozmawiać". O co mogło jej chodzić? Znowu coś przy dzieciach zbroiłem? Odpisałem jej, że już wracam. Próbowałem przypomnieć sobie nasze ostatnie spotkanie. Byli u mnie, bo Wera musiała załatwić coś w Warszawie. Poszliśmy do Parku Praskiego na plac zabaw. Byliśmy grzeczni, właściwie niewiele się działo. Może tylko hubę z drzewa urwaliśmy, ale przez przypadek. Chcieliśmy sprawdzić czy jest tak mocna jak uchwyty na ściankach wspinaczkowych – nie jest.
Nie jedliśmy żadnych słodyczy ani nie opowiadałem im o tym, że auta elektryczne wcale nie są takie eko. Nie mówiłem im też o tym, że nie umiera się w mękach od śmieciowego żarcia i że to trochę trwa, żeby zniszczyć swoje zdrowie. I w ogóle nie wspominałem o strzelaniu do dzików, że to świetne mięso jest. Mniej więcej już wiem czego mi nie wolno.
Czasem boję się tej matczynej cenzury. Potem wszystko trzeba prostować, a ja tylko przedstawiam siostrzeńcom odmienny punkt widzenia. Z wiekiem wyrobią sobie własne zdanie, ale żeby było to możliwe muszą mieć wszystkie puzzle.
Do domu dotarłem nad ranem. Już nie pamiętam kiedy ostatni raz spacerowałem budzącą się do życia Warszawą. Mam szczególną słabość do tego miasta. Niech się goni Kinia ze swoim Wrocławiem.
Tuż przed wejściem do bramy zatrzymałem się na chwilę. Chciałem zobaczyć słońce, bo jednak nie jestem Szwedem, żeby tygodniami jak kret żyć. Pojawiło się między kamienicami na końcu ulicy. Faktycznie piękna to gwiazda. Niech świeci nam mocno i długo, a im mocniej tym więcej będę miał pracy.
Moja mama jeszcze spała, ale ponieważ zawsze miała czujny sen, przydreptała do mnie do pokoju. Spojrzała czujnie. Siedziałem przy stole. Dopiero gdy mnie rozpoznała, mogła powolutku zacząć wyrzucać zbierane od wielu dni emocje.
– Tak, już jesteś, no – szeptała. W jej oczach błyszczał spokój. – Porobiłam takie tam, z tymi, co tam było tego tyle. Samo to się przecież już tyle czasu, no ile można. Ale jakoś tam, powolutku, przecież mogłam sobie pozwolić. I tu waliło też coś, jak uderzyło, myślę już koniec, no przecież to nie do wiary, tu ludzie żyją, dzieci też przecież trochę.
Wstałem od stołu, bardzo się za nią stęskniłem, podszedłem i pocałowałem ją w czoło.
– Jestem mamuś – powiedziałem. – Teraz trochę się zdrzemnę. Podróż mnie zmęczyła.
– Pewnie, tak, no jasne. Latałeś, tak? Z tymi tymi, na tę pustynię?
– Nie. W Polsce byłem. Pociągiem.
– Z pociągami to różnie, tak się teraz porobiło, zawsze przy sobie trzeba mieć wszystko. Mówili o tej dziewczynie jak z tym gazem, to już tak nie jest. Skupić się trzeba, rozglądać, to śpij sobie teraz, połóż się, tak.
Poszła powoli do siebie, ale słyszałem jak mówi coś pod nosem. Po tonie jej głosu poznałem, że poczuła ulgę. W jej matriksie wszystko wróciło do normy.
CZYTASZ
Dwadzieścia pięć cytryn
AkcjaAntek, młody monter klimatyzacji z Warszawy, dostaje się do nietypowego programu rozrywkowego. Dwadzieścioro uczestników zostaje zamkniętych w kopalni, gdzie są zmuszeni do wypełniania różnych zadań. Z czasem zadania stają się coraz trudniejsze. Boh...