Dobrze jest mieć w życiu cel, a ugotowanie zupy pomidorowej to cel wręcz doskonały. Byłem głodny, dopiero teraz doszło do mnie jak bardzo. W kuchni kręciło się już pełno ludu, ale wszyscy żarli jakieś badziewia. Zupki chińskie, tosty, nikomu nie chciało się nic ugotować. Sprawdziłem zawartość lodówki i szafek dookoła. Znalazłem włoszczyznę, masło, cebulę, czosnek i pomidory w puszkach. Nic więcej nie potrzebowałem.
– Będzie wam przeszkadzać jak trochę tutaj popichcę? – zapytałem głośno, ale nie spodziewałem się, aż takiej aprobaty. Zleciały się oczywiście panienki, bo wierzyć im się nie chciało, że facet sam do garów polazł. Myślałem, że to już standard, ale widocznie u niektórych wciąż wzbudzało to ekscytację. Umiałem gotować i byłem w tym niezły. Zabrałem się do roboty.
Najpierw obrałem włoszczyznę i nastawiłem wywar. Nie chciałem robić nic na mięsie, bo nie ufam mięsu, którego sam nie zabiłem. Potem pokroiłem cebulę. Tuż za mną stało ciekawskie trio. Kinia i jakieś dwie, których imion nie pamiętałem.
– A będzie dla mnie? – komentowały. – Ja wolę ogórkową.
W końcu znudziły się i poszły. Gotowanie wymaga cierpliwości, bo na rezultat trzeba trochę zaczekać. Co jakiś czas ktoś do mnie podchodził, zagadywał, widać było, że każdy ma ochotę na coś treściwego. Jedna dziewczyna dosłownie włożyła twarz do garnka, żeby stwierdzić na jakim jestem etapie.
– Jak masz na imię? – zapytałem ją.
– A co, nie pamiętasz? Już ci się przedstawiałam. Julka.
Pierwsze faux pas za mną. Ale nie jakieś straszne. Oczywiście, że mi się przedstawiała. Wtedy, jak wszyscy podziwiali moją Lucy. Liczyłem na to, że mi odpuści, ale miała wyraźnie skwaszoną minę. Przyjrzałem się jej. Była niska, nawet zgrabna i miała cudowny głos. Nie zasługiwała na ten głos, ktoś inny lepiej by go wykorzystał.
– Przepraszam, ale sto metrów pod ziemią mój mózg wolniej pracuje – powiedziałem.
– A skąd wiesz, że sto? Może dwieście.
– Za krótko jechaliśmy. Ale niech ci będzie: sto trzydzieści!
– No, sto trzydzieści spoko. A czemu nie solisz?
Wskazała na sól, która stała z boku wciąż zamknięta.
– Pomidory mam tylko z puszki, a one są już posolone. Poza tym nie uznaję soli w kuchni. Nie rozumiem zwrotu „posolić do smaku". To się w ogóle kupy nie trzyma.
– Co się nie trzyma? Solenie? Czemu?
– Przecież wszystko ma swój smak. Ziemniaki, zupa...wszystko. Ziemniak smakuje jak ziemniak, a gdy się go soli, to wcale nie po to, by smakował bardziej ziemniakowo, tylko wręcz przeciwnie: żeby przestał smakować ziemniakowo i zaczął smakować słono. To samo z zupą. Sól zabija prawdziwy aromat zupy. Jak słyszę kucharza, który mówi „posolić do smaku", to już wiem, że to żaden kucharz. Mam taką teorię, że sól jako jeden z najstarszych konserwantów świata wdarła się w nasze kubki kulturowo–smakowe tak głęboko, że już nie rozumiemy, że jedzenie może i powinno mieć własny smak. Jesteśmy uzależnieni i skrzywieni solą.
– To co? Nie słona będzie? – zdziwiła się.
Myślałem, że moja przemowa zasłużyła na coś więcej, ale nie, widocznie nie.
– Mogę odlać do mniejszego garnka specjalnie dla ciebie i posolić.
– Super! To odlej, dzięki!
Niewiele było trzeba, by zadowolić Julkę. Trochę soli.
Moja pomidorówka, bez większej przesady, wyszła dokładnie taka, jak chciałem. Czyli wybitna. Nie umiałbym tak dobrze gotować, gdyby nie moi siostrzeńcy.
Bycie wujkiem było jedną z tych rzeczy, które przytrafiły mi się w życiu dość niespodziewanie. Moja siostra, starsza ode mnie o dekadę, uciekła z domu w szesnaste urodziny. Chyba nie umiała znieść tych cyrków, które się tam działy. Praktycznie jej nie znałem. Wiedziałem z różnych opowieści, że długo nie potrafiła się ogarnąć. Chlanie, ćpanie i wolność do zarzygania. Aż pewnego razu, po śmierci ojca jakieś pięć lat temu, odwiedziła mnie i mamę. Prawie dwadzieścia lat jej nie widziałem.
Razem z nią przyszli moi siostrzeńcy, wtedy dwuletni. I zaczęła się nasza przygoda, bo trzeba było nadrobić stracony czas. Okazało się, że dobrze mi idzie. Często jeżdżę do niej do Łodzi, żeby pomagać. A ponieważ są to bliźniacy, to uczę się wszystkiego dwa razy szybciej.
Nie wiem na czym to polega, że ludzie kochają swoje dzieci. Ja przecież też ich ubóstwiam, ale tak czysto obiektywnie: dzieci są największą zarazą, nieszczęściem, istną plagą, klątwą i dopustem bożym. Potrafią równocześnie śmiać się, srać i zjadać szminkę matki. Są inkubatorem wirusów, których naukowcy jeszcze nie znają. Nie słuchają się poleceń, za nic mają prawa fizyki, ale nade wszystko sprawiają, że czujesz się staro.
Przyszło mi kiedyś spędzić z nimi cały weekend. Wera musiała pojechać do Berlina na kurs, którego nie mogła odpuścić. Dwa dni, a jakbym dziesięć lat stracił. Nawet nie będę pisał, co przeżyłem, bo nie lubię płakać. Po powrocie do domu zobaczyłem w lustrze na skroni pierwsze siwe włosy. To był efekt silnej traumy, na bank. Ale jaką mi potem laurkę trzasnęli!
I to właśnie z przepisu dla nich skorzystałem teraz. Jeśli coś smakuje dzieciom i chętnie to jedzą, to znaczy, że jest to wybitne.
Miałem tylko jedną zagwozdkę. Z czym to podać? Ryż wydawał się bezpieczną opcją, ale w jednej z szafek znalazłem makaron. Nie byle jaki makaron, bo Paw Patrol. Wybór dokonał się sam.
– Gotowe! – krzyknąłem, ale nie było to potrzebne, bo w kuchni cisnęło się już z dziesięć osób.
– A z czym to jest? – zapytał Seba, gdy nalałem mu do talerza.
– Makaron Paw Patrol – odparłem.
– Co to jest Paw Patrol?
– Szczeniaczki. Nie będziesz żałował.
Nalałem szybko innym, bo napierali na mnie jak stado baranów. Ku memu zdziwieniu jedna osoba była niezadowolona. Mateuszek, który początkowo wyglądał mi na informatyka, a okazał się zwykłym chujem.
– Niewyraźna jakaś – marudził. – Ja lubię żeby kopało, żeby człowiek czuł, że coś się tam dzieje w żołądku. A tu taka zupka jak dla dzieci.
Przynajmniej właściwie odgadł genezę tej potrawy. Przyjrzałem mu się uważnie. Był blady, długi, a schowane za szkłami okularów oczy sprawiały wrażenie mocno wysuszonych. Jakbym mu jebnął, to przebiłby się przez tę lichą ściankę, którą miał za sobą. Ale agresja, to zły doradca, chociaż w pierwszym odruchu niezwykle kuszący. Trzeba było inaczej to rozegrać.
– Podejmuję wyzwanie – powiedziałem, zajmując miejsce naprzeciwko niego. – Jutro ty gotujesz, ale tak, żeby mi podniebienie na harfie zagrało.
– Zgoda – wyciągnął do mnie dłoń, a ja przyjąłem uścisk.
Siedząca obok Kasia, o ile dobrze zapamiętałem imię, wybałuszyła na nas oczy.
– I to jest news. Laski, słyszałyście?! – wydarła się. – Faceci nam tu gotują od dzisiaj!
Nasz mały zakład stał się tematem do rozmów przez co najmniej godzinę. Widać, że niektórym już się nudziło, ale w miarę jak zbliżał się wieczór napięcie rosło.
CZYTASZ
Dwadzieścia pięć cytryn
AçãoAntek, młody monter klimatyzacji z Warszawy, dostaje się do nietypowego programu rozrywkowego. Dwadzieścioro uczestników zostaje zamkniętych w kopalni, gdzie są zmuszeni do wypełniania różnych zadań. Z czasem zadania stają się coraz trudniejsze. Boh...