Rozdział 5. Strach i podbój

5 3 0
                                    

Po drodze był wielki ogród, różnokolorowa parcela pełna wschodzących tulipanów, krokusów i rzędów forsycji. Podcięte cyprysy i rozwijające się pąki drzewek owocowych niosły z wiatrem radosne tchnienie wiosny. Miła odmiana po wielotygodniowym znoju na równinach pełnych błota, roztopowych bagien i dechu wszędobylskiej śmierci.

Zza szklanego atrium dobiegały dziewczęce głosy. Ukryty w centrum ogrodu kompleks stanowił przejściowy lazaret, a jednocześnie coś w rodzaju uzdrowiska, z racji swego położenia mającego doprawdy własności terapeutyczne. Aldor prędko wbiegł po jasnoszarych, marmurowych schodkach i pchnął lekkie, oszklone drzwi na werandzie. Prędko zaczęło go kręcić w nosie od pomieszanych woni kadzideł, kwiatowych pyłków, medykaliów, kamfory, goździków i werbeny.

- Kogoś szukasz, panie? - dobiegł go milutki głosik ciemnej blondynki. Włosy miała spięte w przezabawny kok - mamy polecenie nikogo nie dopuszczać do sal.

- Nie przyszedłem w odwiedziny do żadnego z rezydentów - odparł grzecznie Aldor. U boku młodej dziewczyny pojawiła się jej wyższa o głowę, czarnowłosa koleżanka - szukam raczej... jednej z was.

- Jak brzmi imię tej, której szukasz? - głos niewiasty stał się jeszcze słodszy, a jej rzęsy poczęły nad wyraz intensywnie mrugać.

- Szukam Eleny, cudzoziemki. Wiecie gdzie ją znajdę?

Kobiety popatrzyły po sobie. Przez twarz przemknął im cień rozczarowania.

- Nie widziałyśmy jej od paru dni - mruknęła czarnowłosa, kręcąc palcem loki.

- Zapewne już tu nie służy - dodała blondynka - była zmęczona ciągłym widokiem krwi.

- Nie wiecie co teraz robi? Willa to wprawdzie pokaźna, niczym małe miasto... nic więcej?

Dziewczyny wzruszyły ramionami. Wizyty u tymczasowego zarządcy Rhomelli i dowódcy gwardii także spełzły na niczym. Aldor poczuł niepokój. Ten narastał, gdy swoista wizja lokalna również nie przyniosła rezultatu. Z duszą na ramieniu skierował się do stajni. Tam, chodząc od boksu do boksu, gładził kolejne wystawiające się do pieszczot pyski.

- Zrazu znać, że panicz kocha konie! Najszlachetniejsze to bowiem stworzenia, warte uznania.

Aldor odwrócił się. Oparty o drewniane widły uśmiechał się doń lokalny masztalerz, tęgi mężczyzna o okrągłej twarzy i siwych wąsach, którego Hablarczyk zdążył już poznać.

- Szukam jednego ogiera - odparł Lunarczyk - młody, gniady. Silny w kłębie.

- Doprawdy - zarechotał mężczyzna - długo cię tutaj nie było, panie. Od tamtej pory tak wielu przewinęło mi się podopiecznych, że trza było dwie nowe zagrody budować!

- Przy uździe nosił srebrny emblemat z imieniem Rubicon.

- Zatem masz szczęście w nieszczęściu, panie! Tego znałem niezgorzej, wspaniały gieroj! Stał, o tam, jeszcze parę dni wstecz.

- Wydałeś go? Komu?

- Przecie nie byle łachudrze! - masztalerz miewał poczciwy, lecz przy dłuższej rozmowie wyjątkowo irytujący sposób bycia - powzięła go ta kobitka, jego pani przecie!

- Dokąd się udała?!

- A gdzie mi tam wiedzieć...

Aldorian wypadł z boksów z prędkością nawałnicy. To jeszcze nic nie znaczy, powtarzał sobiem spiesznie udając się w stronę strażników bramy. Toż to przecie jej własny koń, może robić co chce. Nie...

- Panie!

Od strony Entaryny biegła ku niemu młoda dziewczyna. Ta sama ciemna blondynka w koku.

- Słucham - rzekł, usiłując zachować spokój - na litość! Cała się trzęsiesz!

Kroniki Endalmaru, tom 2. Arkana przeszłościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz