3

92 4 0
                                    

— Wiesz, Milie ma rację — mówi Blaise, podając mi mleko do herbaty. Ziewa i smaruje tosta dżemem śliwkowym.
— Zwykle mam. — Milie kładzie przede mną talerz z kiełbaskami i jajkami. Z jakiegoś szalonego powodu lubi przygotowywać śniadanie dla naszej trójki w sobotnie poranki. Ani ja, ani Blaise nie narzekamy, bo robi to doskonale.
Dziobię jajko widelcem. Żółtko wylewa się na kiełbaski.
— Znowu mam koszmary. — Podnoszę wzrok na Milie. — Wiesz, że po nich nie mogę wchodzić do rezydencji przez całe tygodnie.
Milie siada przy stole, odgarniając włosy z oczu.
— Nie jesteś już zmęczony tym, że mają nad tobą kontrolę?
— Nie bądź niepoważna. — Gryzę umoczoną w żółtku kiełbaskę. Jadam w ten sposób od dziecka, co zawsze sprawia, że Blaise się krztusi. Z drugiej strony, on w ogóle nie tyka kiełbasek, utrzymuje, że tylko Bóg jeden wie, jakie świńskie części się w nich znajdują. Jak na samozwańczego hedonistę — to oświadczenie, które sprawia, że Milie i ja wywracamy oczami — jest niesamowicie wybredny, jeśli chodzi o jedzenie.
— Gdybyś chciał zasięgnąć mojej opinii — odzywa się Blaise z pełnymi ustami — sądzę, że najlepiej byłoby, gdybyś stopniowo zaczął chodzić do rezydencji, by nawiązać z nią nowe połączenie. Jeśli nie masz zamiaru jej porzucić, odkryć ją na nowo. — Podsumowuje słowa znaczącym spojrzeniem. — Powoli.
Odkładam widelec i sięgam po paczkę papierosów. Zapalam jednego.
— Proszę, powiedz mi, że nie czytałeś znowu książki Lovegood. — Wydmuchuję w jego kierunku chmurkę dymu.
— Zawarła w niej kilka prawidłowych wniosków. — Blaise upija łyk herbaty. — I nieźle poradziła sobie z pracą ze znerwicowanymi aurorami.
— Och, na miłość boską. — Jestem zniesmaczony. — To kompletna bzdura, nie wspominając nawet, że Lovegood to wariatka, o czym wszyscy wiemy, a ty z całą pewnością. Czy może mam ci przypomnieć o tych dwóch tygodniach, kiedy ją pieprzyłeś, a biedna Milie i ja byliśmy zmuszeni znosić śniadania, przy których możliwość zastosowania śpiewu świergotka jako metody terapeutycznej omawiana była z najdrobniejszymi szczegółami? Ktoś, kto posiada przynajmniej połowę mózgu, powie ci, że to idiotyczne, a może i prawnie zaskarżalne, i nawet nie zaczynaj pieprzyć o tych cholernych chrapakach krętonogich, które nigdy, ośmielę się zauważyć, nie były widziane w Szwecji.
— Draco ma rację — stwierdza Milie po namyśle.
— Dziękuję.
Blaise obrzuca mnie sfrustrowanym spojrzeniem.
— Idź do tej przeklętej rezydencji, Draco.
— Byłem, kiedy ojciec umarł — odpowiadam buntowniczo.
— Tak — odzywa się Milie, przenosząc jajko z swojego talerza na mój, zapewne z daremną nadzieją, że zjem więcej. — I to kwalifikuje się do miana ogromnie traumatycznego przeżycia.
Wbijam w nią rozgniewany wzrok, zaciągając się papierosem. Ona jedynie wzrusza ramionami.
Blaise ignoruje nas oboje. Opróżnia swoją filiżankę i wstaje, po czym stawia ją na kredensie. Ma już na sobie szaty magomedyka. Ja nie zawracałem sobie nawet głowy, żeby przebrać piżamę.
— Chodzi o to, żebyś tamposzedł i doświadczył czegoś drobnego, codziennego. Popatrz na kwiatki w ogrodzie...
— Jest zima — zauważa Milie i łapie ostatniego tosta z talerza, którego wręcza zaraz Blaise'owi. Blaise wywraca oczami i wkłada go do zlewu.
— Dobrze. — Kieruje wzrok na mnie. — Idź i porzucaj śnieżkami do drzew albo poprzyglądaj się czemuś, co zawsze lubiłeś, portretowi albo wazie, a potem wróć do domu.
Wbijam widelec w kiełbaskę, obserwując, jak wycieka z niej sok.
— Nie rzucam śnieżkami.
— Może lepiej byłoby, gdybyś rzucał — odparowuje Blaise szorstko. — Tak czy siak, mam ranną zmianę i jestem spóźniony dwadzieścia minut. Ale pomyśl o tym.
Kiwa głową i kieruje się w stronę kominka.
— Nie jestem tchórzem — mówię do Milie. Dym z papierosa owija mi się wokół głowy.
— Oczywiście, że nie — odpowiada łagodnie.
Wzdycham i ponownie napełniam filiżankę herbatą.

Czterdzieści minut później aportuję się na odgrodzoną żywopłotem ścieżkę do głównej bramy.
Rezydencja majaczy przede mną, kiedy idę w jej stronę. Śnieg skrzypi mi pod stopami. Jeden z pawi ojca wychyla się zza bukszpanu, jego białe pióra niemal stapiają się ze śniegiem. Od zawsze nienawidzę tych stworzeń. Ścigały mnie, kiedy byłem dzieckiem, dziobały w nogi. Przypuszczam, że teraz mogę się ich pozbyć, jeśli tylko bym chciał i gdybym miał odwagę, by cokolwiek zmienić.
Zatrzymuję się u stóp schodów i spoglądam w górę na trzy kondygnacje z wysokimi oknami i zwietrzałymi kamieniami. Jako dziecko śniłem o dniu, w którym rezydencja będzie moja. Ojciec oprowadzał mnie po pokojach, przedstawiając portretom naszych przodków i mówiąc, że pewnego dnia będę musiał się nimi zaopiekować. Byłem wtedy taki zadowolony i dumny.
W tej chwili nie chcę niczego bardziej niż uciec.
Biorąc głęboki oddech, otwieram drzwi. Kiedy stoję w przedpokoju, między łopatkami czuję słabe kłucie. Zaklęcia są teraz inne. Czystsze. Lżejsze. To niemal ulga, że nie kładą się już tak wyraźnie na skórze. Mroczny Znak zaledwie piecze. Pomieszczenie jest ciepłe i wypełnione światłem, masywne zasłony, które ojciec tak uwielbiał przez ostatnie lata, zostały teraz odsłonięte, ukazując błyszczące okna, a kinkiety zapalono, by odegnać ciężką szarość nieba.
Podłogi lśnią, w powietrzu wyczuwam zapach pszczelego wosku. Przez chwilę myślę, że matka wróciła do domu, ale wiem, że jeszcze bardziej niż ja nie ma ochoty postawić stopy w rezydencji.
Wspomnienie snu łomocze mi w głowie i muszę skupić się na tym, co jest tu i teraz, by zmusić się do przejścia do dalszych pokoi. Prostuję ramiona i mówię sobie, że jestem niepoważny. Czarnego Pana już tutaj nie ma. Nie było od lat. Tak jak i innych. Nikogo. Mimo to po wczorajszej nocy boję się ciszy i oczekuję cichego stukotu butów o pokrytą wykładziną podłogę.
Nieistniejący wiatr targa złote loki cherubinów, namalowanych na spodniej części spiralnych schodów i wzdłuż ścian. Obserwują mnie, kiedy pokonuję kolejne stopnie, a moje kroki tłumi wąski chodnik z Aubusson. Aniołki przyciskają twarze do otaczających je złoconych, rzeźbionych ram z wyraźnym zaciekawieniem. Nie mogę ich za to winić. Pomijając okres kilku dni przed pogrzebem ojca, minęły całe lata, odkąd wchodziłem po tych schodach. Półpiętro wyłożone jest biało-czarnymi włoskimi kaflami w kształcie rombów, umieszczonymi tu przez kamieniarza Jamesa Sayersa na zlecenie pradziadka mojego dziadka, a zabranymi z posadzki zniszczonej willi Borgiów na przedmieściach Rzymu. Od podłogi aż po sufit rozciągają się trzy olbrzymie okna wychodzące na pokryte teraz śniegiem ogrody.
Obok ornamentu namalowanego wzdłuż schodów napisano: „An revera habitabit Deus in terra ecce Cæli ipsi & Cæli cælorum non capiunt Te quanto minus Domus hæc quam ædificavi"[1]. To ozłacana pozostałość po nieudanej próbie pobożności Brutusa Malfoya z połowy szesnastego wieku. Sam Brutus patrzy na mnie surowo z portretu znajdującego się u szczytu schodów.
— W samą porę — rzuca ozięble, a kiedy go ignoruję, podąża za mną przez północną galerię, przechodząc od portretu do portretu i spychając z drogi innych przodków. — Wracaj tu, chłopcze! — krzyczy. — Masz pojęcie, co dzieje się w tym domu?
Nie interesuje mnie to jakoś szczególnie. Moim zdaniem Brutus zawsze należał do grona irytujących dupków, a ja nie mam zamiaru spędzać całej godziny, słuchając szczegółowych wyjaśnień, jak po raz kolejny skalałem nazwisko Malfoyów. Dość już otrzymałem wykładów w czasie wojny — był zbulwersowany moim tchórzostwem, kiedy nie udało mi się zabić Dumbledore'a.
Kiedyś powiedział mi, że zasługuję na każdą karę, jaką wymierzył mi cholerny Czarny Pan. Od tej pory go nienawidzę.
Biblioteka to wyczekiwane z radością miejsce ucieczki. Z westchnieniem zamykam za sobą drzwi. Zawsze była pomieszczeniem, w którym czułem się najszczęśliwszy, nawet w czasie tego ponurego roku. Większość wolnych od szkoły dni spędzałem na górnym poziomie zbiorów, siedząc na parapecie, schowany za ciężką, aksamitną kotarą, z kilkoma książkami na kolanach. Wspinam się po spiralnych schodach z kutego żelaza, moja dłoń ślizga się po palisandrowej poręczy. Półki przy ścianach wypełnione są woluminami i zwojami, niektóre z nich należą do naszej rodziny od sześciuset bądź siedmiuset lat.
Serce łomocze mi w piersi, ale wyrazisty, zbutwiały zapach książek zaczyna mnie uspokajać. Mijam zakręt i wtedy dopiero zdaję sobie sprawę, gdzie zaniosły mnie własne nogi. Przypuszczam, że nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę okoliczności.
Biurko ojca.
Ciężkie i ciemne, kontrastuje z wysokim oknem, a gdy się za nim siedzi, widać całą bibliotekę. Jako dziecko spędziłem tu całe godziny, bawiąc się pomiędzy rzeźbionymi nogami z afrykańskiego drewna.
To tutaj znalazła go matka.
Jestem niemal pewien, że nie jest to coś, co miał na myśli Blaise, kiedy mówił, żebym poprzyglądał się czemuś, co zawsze lubiłem, choć przez większość życia naprawdę lubiłem to miejsce.
Powoli okrążam biurko, przesuwając palcami po gładkim blacie. Podkladkę do pisania usunięto. Żołądek ściska mi się na myśl, że pozbyto się jej, ponieważ przesiąkła krwią ojca. Przyciskam dłoń do piersi. Wciąż mam własne blizny po Sectumsemprze, pozostałość po głupocie Pottera sprzed wielu lat. Tego dnia sam niemal umarłem, krew wyciekała ze mnie na łazienkowe kafelki, mieszając się z wodą zalewającą pomieszczenie ze zniszczonych zaklęciem umywalek. Severus znowu mnie ocalił, tak jak zawsze.
Ojciec nie dostał szansy na ocalenie.
Czuję każde z osobna uderzenie mojego serca. Kilka dni pomiędzy śmiercią ojca a jego pogrzebem unikałem tego pokoju. Ani matka, ani ja nie rozmawialiśmy na temat tego, co tutaj znalazła. O tym, co się wydarzyło, wiem z raportów aurorów oraz z sekcji zwłok. Początkowo podejrzewali morderstwo. Na tle rodzinnym, jak zasugerował auror, którego podpis widniał pod raportem. Idiota. Niemożliwe, by matka to zrobiła. Był całym jej światem. Wszystkim. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ktokolwiek mógłby nie wierzyć, że pobrali się z miłości, pomimo plotek rozgłaszanych po wojnie przez „Proroka". Ojciec do niczego jej nie zmuszał, podążała za nim ślepo, z własnej woli, przekonana, że nie popełni żadnego błędu.
Miłość nawet z najmądrzejszego człowieka robi czasem głupca. Kolejny powód do tego, by ją przekląć, tak myślę.
Siedzę w fotelu ojca z zaciśniętym gardłem. Jak musiał się czuć tamtej nocy, pijany i nieszczęśliwy, wiedząc, co zamierza zrobić? Podczas sprawdzania jego różdżki aurorzy stwierdzili, że sam rzucił na siebie Sectumsemprę, przyciskając końcówkę do piersi, o czym świadczył rodzaj ran.
W Świętym Mungu pytali mnie, czy mam ochotę go zobaczyć. Odmówiłem. Nie chcę pamiętać ojca, kiedyś silnego i dumnego, leżącego na zimnym porcelanowym stole w kostnicy, zakrwawionego i poranionego.
Moje ręce drżą, kiedy kładę je na blacie biurka. Ledwo mogę myśleć. Wykończenie drewna lekko klei mi się do palców. Przeraża mnie, że kiedy je podniosę, na skórze zobaczę krew. Nabrawszy głębokiego oddechu, odsuwam dłonie i odwracam je wierzchem do góry.
Są czyste.
— Draco — odzywa się głos za mną, niski i ciepły.
Ojciec.
Czuję ucisk w okolicy serca i odwracam krzesło w kierunku ściany. Pomiędzy dwoma oknami wisi mały obraz, namalowany niemal dwadzieścia siedem lat temu. Mój ojciec był wtedy młodym mężczyzną, trochę młodszym niż ja w tej chwili. W jego jasnych włosach nie ma jeszcze srebra, pomiędzy brwiami nie widać zmarszczek, a ust nie wykrzywia bezustanny grymas niezadowolenia. Ja, niespełna trzyletni, opieram się o niego. Jestem pulchny i różowy, ubrany w nieskazitelną, niebieską szatę, w ustach trzymam kciuk. Ojciec odsuwa mi delikatnie dłoń i podnosi mnie, sadzając sobie na kolanach. Siedzimy w tym samym fotelu, on ma pod łokciem stertę książek, a na biurku za mną leży kolejna, otwarta, jakby właśnie odwrócił się, by porozmawiać z moją młodszą podobizną.
Teraz spogląda na mnie władczo ze swojej ramy.
— Spodziewałem się ciebie. Przyznaję, że wcześniej, bo od Brutusa wiem, że przyszedłeś po pogrzebie.
Czuję mdłości. Zapomniałem o tym portrecie, a przynajmniej tak sobie wmawiam. Nie jestem jednak pewien, czy wierzę we własne kłamstwo.
— Tylko przelotnie. — Waham się. — Ale nie tutaj. — Wstaję z krzesła. — Byłeś tu, kiedy... — Przerywam. Nie potrafię tego wypowiedzieć.
Przez odmłodzoną twarz ojca przebiega cień. Odgarnia włosy z mojego jeszcze dziecięcego czoła delikatnym gestem, którego nie pamiętam ze swojego dzieciństwa. On z pewnością musiał pamiętać. Portrety to cienie niegdyś rzeczywistych osób. Wzdycha i poprawia się na krześle, jego namalowane, czarne szaty ocierają się o wypolerowane czubki butów.
— Oczywiście, że tak — odpowiada po chwili. — Jakiż byłem głupi.
Nie pytam, czy miał na myśli portret, czy żyjącego siebie.
— Co on... — Odwracam wzrok, zaciskając palce na połach mojego płaszcza. W pomieszczeniu jest zimno. Wiatr wdziera się przez szpary w starych oknach. Jak powiedziała mi matka, rok temu ojciec pozwolił, aby zaklęcia wygasły. Zaklęcia nie mają tutaj większego znaczenia tylko podczas dwutygodniowego okresu upałów w sierpniu.
Ojciec patrzy na mnie zamglonym wzrokiem.
— Naprawdę chcesz wiedzieć? — pyta.
Kiwam głową. Szepcze coś do ucha mojej dziecięcej podobiźnie, a wtedy ona ześlizguje się z jego kolan, rzuca mi zaciekawione spojrzenie i znika z obrazu. Ojciec poprawia szaty, patrząc na młodszego mnie z delikatnym uśmiechem.
— Zawsze łatwo było odwrócić twoją uwagę — mówi, a potem zwraca się do mnie. — Walczył z tym. — Wygląda czegoś za moim ramieniem, twarz ma bladą i ściągniętą. — To nieco dziwne patrzeć na samego siebie, borykającego się z finalną decyzją.
Zasycha mi w gardle.
— Rozmawiałeś z nim?
— Tak — odpowiada szorstko. — Oczywiście. Powiedziałem mu, że jest idiotą, że ty będziesz zdruzgotany, a Narcyza... — Głos zamiera mu w gardle i odwraca wzrok. Pozbieranie się zajmuje mu dobrą chwilę. — To nie było sprawiedliwe w stosunku do niej.
— Nie, nie było — mamroczę pod nosem. Dotykam krawędzi ramy. — A on nie posłuchał.
Usta ojca układają się w cienką linię.
— Najwyraźniej nie. — Obaj milczymy przez chwilę, a potem on otrząsa się z westchnieniem. — Podjął decyzję.
— Dlaczego? — pytam, ale nie oczekuję odpowiedzi. Ona nie istnieje. Nie sądzę, by kiedykolwiek istniała.
Ojciec milczy, obserwując mnie.
Nabieram płytkiego oddechu.
— Czy to widziałem? — Zerkam za szereg książkowych półek. Moja dziecięca podobizna znajduje się teraz na obrazie pupilka ciotecznej babki Halcyony, leniwego, rozpieszczonego psidwaka, który większość czasu spędza, śpiąc na grubej, aksamitnej poduszce.
Ojciec potrząsa głową.
— Zakryłem ci oczy, kiedy zdałem sobie sprawę, że go nie powstrzymam — odpowiada cicho. — Żaden syn nie powinien doświadczyć czegoś takiego.
— Dziękuję. — Ledwie wypowiadam słowa.
Patrzymy na siebie.
— Nie chciał przysporzyć ci udręki — odzywa się w końcu ojciec.
— Ale przysporzył. — Pieką mnie oczy. Mrugam szybko, pragnąć odegnać łzy. Nie będę płakać. Nie przed nim. Nie dam mu tej satysfakcji.
Ojciec odwraca wzrok. Nigdy nie był w stanie zaakceptować mojego bólu. Nie byłem dla niego wystarczająco silny. Jednak po tym wszystkim nadal tu jestem. Nadal oddycham. Nadal żyję.
— Nienawidzę cię — szepczę.
Ojciec opuszcza obraz.

Anatomia dusz || Drarry || Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz