5

111 10 0
                                    

Do dworu wracam następnego dnia.

Blaise i Milie rozłożyli się w salonie pod kocami, dodatkowo ogrzewani zaklęciami ocieplającymi, by słuchać relacji z meczu quidditcha, rozgrywającego się w Marakeszu pomiędzy Anglią a Maroko. („Niech ich diabli", rzuciła Milie gorzko, kiedy komentatorzy żartowali sobie na temat upału, a po chwili odświeżyła zaklęcie ocieplające wokół swoich stóp.)

Zatrzymuję się w progu, opatulony płaszczem i grubym, ciężkim szalikiem. Na głowę naciągam szarą, dzianinową czapkę.

— Powinienem zwrócić książkę Bagshot — mówię, a Blaise odgarnia koc na tyle, by spojrzeć na mnie z kanapy.

— Całkiem niezły pomysł — odpowiada.

Kiwam głową i odwracam wzrok, zarzucając torbę na ramię.

Wchodzę do kominka, zanim zdążę zmienić zdanie.

Kiedy chwilę później dosłownie wypadam z paleniska, korytarz rezydencji jest cichy i pogrążony w mroku. Wstaję i otrzepuję szaty. Nie znoszę sieci Fiuu, aportacja jest o wiele bardziej cywilizowanym środkiem transportu.

Wchodzę po schodach, omijając co drugi stopień, moja dłoń ślizga się po poręczy. Wiem, że ciotki Andromedy dziś tutaj nie będzie. Zastępuje matkę na przyjęciu charytatywnym, które wydaje klub wioślarski ojca. Biblioteka jest pusta, kiedy przekraczam jej próg. Kładę książkę Bagshot na stole obok drzwi, a ta momentalnie otwiera się, wszystkie strony przewracają się kolejno w zawrotnym tempie, po czym znowu zamyka się i unosi, z perfekcyjną precyzją lecąc w kierunku swojego miejsca w górnej części zbiorów. Zerkam na biurko ojca. Jego podobizna na obrazie śpi, złożone ręce spoczywają na kolanach. Palce mojej młodszej postaci wczepiają się w jego szatę. Powoli nabieram powietrza. Żałuję, że nie pamiętam ojca w taki sposób, ale mam jakieś przebłyski wspomnień. Siedzenie z wędkami w rękach na brzegu rzeki Nadder w lecie. Dłoń ojca na moim ramieniu, jego uśmiech, kiedy szliśmy przez Pokątną. Święta Bożego Narodzenia przepełnione światełkami, choinkami, ciepłem domu, śmiechem ojca i pocałunkami matki.

Wszystkie jednak odeszły w cień przy tych dwóch okropnych latach pod koniec nauki w Hogwarcie, kiedy moje życie zostało przysłonięte obecnością Czarnego Pana.

Nie sądzę, bym kiedykolwiek przestał odczuwać lęk.

Drżąc, zamykam za sobą drzwi biblioteki.

Galeria pogrążona jest w ciszy. Szare, zimowe światło sączy się przez wysokie okna, zlewając z długimi cieniami. Błękitno-biały dywan jest miękki, tłumi moje kroki, kiedy po nim przechodzę. Portrety przodków przyglądają mi się z pokrytych ciemnymi panelami ścian. Nie mówią do mnie przez większość czasu, a Brutus dąsa się gdzieś poza swoją ramą. Obok kominka znajduje się wnęka, w której jako dziecko leżałem na brzuchu przez całe godziny z rozłożonymi przede mną czarodziejskimi zabawkami, planując kolejną ofensywę na twierdzę aurorów, umieszczoną na parapecie nade mną.

Zatrzymuję się przy ciężkim kredensie z orzecha, wykonanym dla mojej praprababki. Za lepszych czasów stały na nim bożonarodzeniowe dekoracje: misa z ciętego szkła wypełniona słodyczami z Miodowego Królestwa, które podbierałem, a skrzaty dopełniały ubytek, małe drzewko z elfami, przezroczystymi szklanymi bombkami i srebrnymi gwiazdami, długimi białymi świecami, które paliły się całą noc. Teraz na błyszczącej powierzchni blatu nie stoi nic poza krzywiącym się popiersiem ciotecznego dziadka Antoniusa. Pocieram twarde kosmyki włosów na czubku jego głowy, a on odpowiada mi rozgniewanym spojrzeniem.

— Wystarczy, chłopcze — warczy, ale ja przekręcam już jego podobiznę tak, by otworzyły się ukryte drzwi, ukazując wąskie dębowe schody pokryte szarym dywanikiem.

Anatomia dusz || Drarry || Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz