Budzę się, oddychając ciężko, z sercem łomoczącym jak oszalałe.
Zjawy ze snu oddalają się ode mnie, pozostawiając w zamian chłód i pustkę. Wiem, że to był on. Musiał być. Wciąż czuję na skórze jego dotyk i przesiąknięty whisky oddech tuż przy uchu.
Do pokoju przez okno wpada niebiesko-białe dzięki płatkom śniegu światło księżyca. Odgarniam pościel i wstaję na drżących nogach. To tylko sen, mówię sobie, żałując, że nie przyjąłem propozycji Blaise'a, by zażyć kolejną dawkę eliksiru bezsennego snu.
Dzisiejszy koszmar różnił się od pozostałych.
Był w nim ojciec.
Księżyc, teraz między pierwszą kwadrą a pełnią, wisi na niebie tak blisko, iż myślę, że niemal mógłbym go pochwycić. Wpatruję się w bezchmurne niebo przez ołowiowe szyby.
Słyszę pukanie do drzwi.
— Wejdź, Blaise — mówię ze znużeniem.
Do sypialni wchodzi Milie, zawiązując pasek szlafroka. Ma nagie stopy, a jej włosy spływają po ramionach zwichrzoną falą loków.
— Aktywował zaklęcia, zanim poszedł na oddział.
— Wiesz, niedługo zacznie mnie tym denerwować — oświadczam. Milie staje za mną, widzę jej odbicie w oknie. Jest wysoka jak na kobietę, niemal mojego wzrostu. Zastanawiam się, czy zdaje sobie sprawę, jaka z niej niezwykła osoba. Nigdy nie będzie tak piękna jak matka czy Pansy, ale jest atrakcyjna, kompetentna i nie zadaje się z idiotami. Nic dziwnego, że łapię Blaise'a na tym, jak czasem jej się przygląda.
— Niedługo — przytakuje. — Zaczynam być zmęczona tym, że obaj mnie budzicie. Wstaję rano do pracy.
Zerkam na nią. Posyła mi lekki uśmiech.
— Przepraszam.
— Nie przepraszaj. — Delikatnie kładzie mi dłoń na ramieniu. Nie jestem pewien, dlaczego jej nie odrzucam. Być może trochę mniej się boję. A może dlatego, że to Milie, ciepła, bezpieczna i pewna siebie. — To znowu ten sen?
Kiwam głową. Stoimy w ciszy przez długą chwilę. Wzdycham.
— Muszę tam wrócić, wiesz?
Milie opiera czoło o moją skroń.
— Wiem. — Kiedy się odsuwam, nie jest urażona. — Pójdę z tobą.
Potrząsam głową.
— Nie możesz. — Nabieram głębokiego oddechu. — Muszę to zrobić sam.
Milie obserwuje mnie tylko oczami pełnymi smutku.
Odwracam się i sięgam po sweter.
Stoję przed bramą rezydencji przez kwadrans, walcząc z samym sobą.
— Och, na miłość boską — mówię w końcu, pełen odrazy do swojego tchórzostwa, i kładę dłoń na żelaznej bramie.
Zanim mogę się odsunąć, zostaję przez nią przeciągnięty w fali dymu i ciepła.
Potter zastaje mnie siedzącego po turecku na dywanie w mojej sypialni, trzymającego w dłoni małego znicza-zabawkę. Płaszcz i szalik położyłem na podłodze.
Kuca obok i dotyka lekko mojego ramienia.
— Malfoy.
Spoglądam na niego beznamiętnie. Nie wiem, jak długo tu siedzę. Chyba wystarczająco, by zdrętwiała mi noga.
— Och. To ty.
— Zaklęcia ochronne zostały naruszone — mówi. — Byłem na górze i zauważyłem... — Siada przede mną i też krzyżuje nogi, tak że nasze kolana niemal się dotykają. Ma na sobie podkoszulek i parę niebieskich spodni od piżamy w szkocką kratę. — Wszystko w porządku?
CZYTASZ
Anatomia dusz || Drarry ||
FanfictionDraco zostaje zmuszony rozprawić się z utratą członka rodziny, natrętnym aurorem, którego ciotka Andromeda poprosiła o przysługę oraz z własną przeszłością, do której nie chce wracać. 🤍zdjęcie z okładki wzięte z pinterest🤍 Autor: femmequixotic