6

94 9 2
                                    

Budzę się, oddychając ciężko, z sercem łomoczącym jak oszalałe.

Zjawy ze snu oddalają się ode mnie, pozostawiając w zamian chłód i pustkę. Wiem, że to był on. Musiał być. Wciąż czuję na skórze jego dotyk i przesiąknięty whisky oddech tuż przy uchu.

Do pokoju przez okno wpada niebiesko-białe dzięki płatkom śniegu światło księżyca. Odgarniam pościel i wstaję na drżących nogach. To tylko sen, mówię sobie, żałując, że nie przyjąłem propozycji Blaise'a, by zażyć kolejną dawkę eliksiru bezsennego snu.

Dzisiejszy koszmar różnił się od pozostałych.

Był w nim ojciec.

Księżyc, teraz między pierwszą kwadrą a pełnią, wisi na niebie tak blisko, iż myślę, że niemal mógłbym go pochwycić. Wpatruję się w bezchmurne niebo przez ołowiowe szyby.

Słyszę pukanie do drzwi.

— Wejdź, Blaise — mówię ze znużeniem.

Do sypialni wchodzi Milie, zawiązując pasek szlafroka. Ma nagie stopy, a jej włosy spływają po ramionach zwichrzoną falą loków.

— Aktywował zaklęcia, zanim poszedł na oddział.

— Wiesz, niedługo zacznie mnie tym denerwować — oświadczam. Milie staje za mną, widzę jej odbicie w oknie. Jest wysoka jak na kobietę, niemal mojego wzrostu. Zastanawiam się, czy zdaje sobie sprawę, jaka z niej niezwykła osoba. Nigdy nie będzie tak piękna jak matka czy Pansy, ale jest atrakcyjna, kompetentna i nie zadaje się z idiotami. Nic dziwnego, że łapię Blaise'a na tym, jak czasem jej się przygląda.

— Niedługo — przytakuje. — Zaczynam być zmęczona tym, że obaj mnie budzicie. Wstaję rano do pracy.

Zerkam na nią. Posyła mi lekki uśmiech.

— Przepraszam.

— Nie przepraszaj. — Delikatnie kładzie mi dłoń na ramieniu. Nie jestem pewien, dlaczego jej nie odrzucam. Być może trochę mniej się boję. A może dlatego, że to Milie, ciepła, bezpieczna i pewna siebie. — To znowu ten sen?

Kiwam głową. Stoimy w ciszy przez długą chwilę. Wzdycham.

— Muszę tam wrócić, wiesz?

Milie opiera czoło o moją skroń.

— Wiem. — Kiedy się odsuwam, nie jest urażona. — Pójdę z tobą.

Potrząsam głową.

— Nie możesz. — Nabieram głębokiego oddechu. — Muszę to zrobić sam.

Milie obserwuje mnie tylko oczami pełnymi smutku.

Odwracam się i sięgam po sweter.

Stoję przed bramą rezydencji przez kwadrans, walcząc z samym sobą.

— Och, na miłość boską — mówię w końcu, pełen odrazy do swojego tchórzostwa, i kładę dłoń na żelaznej bramie.

Zanim mogę się odsunąć, zostaję przez nią przeciągnięty w fali dymu i ciepła.

Potter zastaje mnie siedzącego po turecku na dywanie w mojej sypialni, trzymającego w dłoni małego znicza-zabawkę. Płaszcz i szalik położyłem na podłodze.

Kuca obok i dotyka lekko mojego ramienia.

— Malfoy.

Spoglądam na niego beznamiętnie. Nie wiem, jak długo tu siedzę. Chyba wystarczająco, by zdrętwiała mi noga.

— Och. To ty.

— Zaklęcia ochronne zostały naruszone — mówi. — Byłem na górze i zauważyłem... — Siada przede mną i też krzyżuje nogi, tak że nasze kolana niemal się dotykają. Ma na sobie podkoszulek i parę niebieskich spodni od piżamy w szkocką kratę. — Wszystko w porządku?

Anatomia dusz || Drarry || Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz