XIV

63 7 31
                                    


Leżałam na podłodze, gapiąc się bez większego sensu w rozpościerającą się wokół mnie ciemność. Nie robiło różnicy czy miałam oczy otwarte, czy też zamknięte, ponieważ z obserwacji jakich zdążyłam dokonać w ciągu ostatnich trzech dni wynikało, że do tego pomieszczenia, nie docierało absolutnie żadne światło z zewnątrz. Musiałam czekać, aż ktoś w łaskawości swojej się tutaj zjawi, żeby mnie przysłowiowo oświecić.

– No gdzie jest ten debil – mruknęłam sama do siebie.

Na moje nieszczęście osobą, która odpowiedzialną za doglądanie mnie od czasu do czasu, okazał się nie kto inny tylko Alan. Jak sam to określił, podpadł ostatnio ojcu, więc teraz zmuszony był jakoś to odpokutować.

Super.

Szczerze, sama nie wiedziałam co wydawało się większą torturą. Momenty, w których siedziałam tu kompletnie sama w tej przytłaczającej ciszy, rozmyślając nad moją marną egzystencją, czy też godziny, podczas których Alan przesiadywał pod moimi drzwiami, wypalając jednego papierosa za drugim i bez przerwy ględząc pierdołach.

Prawdę powiedziawszy, chyba oba te stany przyprawiały mnie o jednakowy ból głowy. Zastanawiałam się też jaki wspaniały plan umyślił sobie Kornel. Jak długo zamierzał trzepać kasę z walk Mino, a mnie trzymać w tej kanciapie.

Bo jeśli zamierza doprowadzić mnie tu do jakiejś psychozy, to jest na naprawdę świetnej ku temu drodze.

Westchnęłam ciężko. Przeszukałam to pomieszczenie centymetr po centymetrze i jak na razie, w mojej głowie nie zaświtał żaden błyskotliwy pomysł, który pozwoliłby mi się stąd wyrwać.

Jestem po prostu w czarnej dupie.

W dodatku czułam się tutaj tak zapomniana i nikomu niepotrzebna, że bezustannie dopadały mnie flashbacki ze szkolenia Dwunastek.

Miałam może niecałe dziesięć lat, gdy podczas jednego z zadań terenowych władowałam się w skrzętnie zakamuflowaną pułapkę. Trzymetrowy dół z gładkimi, betonowymi ścianami stanowił przeszkodę nie do pokonania dla takiego dzieciaka, jak ja. Byłam przerażona i nie miałam najmniejszego pomysłu jak się stamtąd wydostać, więc zaczęłam po prostu wrzeszczeć, licząc że ktoś mnie usłyszy i przyjdzie mnie stąd wyciągnąć. Gdy po dobrych kilku godzinach zdarłam sobie kompletnie gardło, wreszcie znalazł mnie jeden z wojskowych. Ucieszyłam się na jego widok jak głupia, ale on nawet nie raczył się do mnie odezwać. Stanął tylko nade mną z kamiennym wyrazem twarzy i włączył swój przenośny komunikator. Niezwłocznie wyłonił się z niego hologram Matki.

Wiśnia, wstawaj – usłyszałam jego metaliczny, bezbarwny głos – wstawaj i weź się w garść. Nikt nie przyjdzie. Nikt cię nie uratuje. Jesteś zdana tylko na sobie. Jesteś sama. Zawsze. Zapamiętaj to w końcu.

Po czym zwyczajnie się rozłączył, a wojskowy zniknął z mojego pola widzenia, zanim zdołałam wydusić z siebie chociażby słowo.

Pamiętam jak siedziałam w tej cholernej dziurze jeszcze przez całą noc. Udało mi się wydostać dopiero następnego dnia rano. Wdrapałam się na górę, okupując to zdartymi do krwi dłońmi i pokaźnego rozmiaru sinikami. Były to pamiątki po tych wszystkich wcześniejszych próbach, kiedy mi nie wyszło. To chyba wtedy definitywnie dotarło do mnie, jak bardzo nikogo tam nie obchodziłam. Interesowało ich tylko to czy byłam dostatecznie twarda i uzdolniona. Absolutnie nic poza tym.

Przekręciłam się na bok, usiłując odgonić te dźwięczące mi wciąż w głowie słowa.

Jesteś sama. Zawsze.

Wojna w kolorze WiśniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz