XXVIII

89 6 31
                                    


Za oknem było szaro. Pierwsze promienie niemrawego, zimowego słońca, wpadały nieśmiało do pokoju. Z widocznym trudem przedzierały się, przez zawieszone w oknie mleczne firanki, rozpraszając panujące wewnątrz ciemności.

Gdyby tak dało się chociaż na chwilę zatrzymać czas.

Siedziałam na krześle i od dobrych pięciu minut udawałam, że zawiązuję buta. Tak bardzo nie chciałam stamtąd wychodzić, mimo że był już na to najwyższy czas. Mino siedział na krawędzi łóżka i gapił się na mnie bez słowa, z zamyślonym wyrazem twarzy.

Zerkałam na niego raz po raz.

– Muszę iść – oznajmiłam wreszcie.

– Poczekaj – poprosił.

Zerwał się z miejsca i widziałam, że przez chwilę gmerał przy zapięciu łańcuszka, który miał na szyi.

– Weź to – powiedział, wciskając mi go do ręki.

Małe, srebrne słońce z niebieskim kamieniem, zawieszone na długim połyskującym łańcuszku należało wcześniej do Włada. Po jego śmierci nie widziałam, żeby Mino kiedykolwiek się z nim rozstał.

– Wiesz, że nie mogę go wziąć – zaprotestowałam.

Jednak już po jego minie mogłam wnioskować, że nie zamierzał odpuścić.

– Poważnie, Mino, nie wezmę go – ciągnęłam – należy do ciebie.

On jednak tylko się uśmiechnął.

– Ojciec dostał go od mamy – odparł – a ja daję go tobie, Wiśnia.

Nie chciałam go, bo miałam odnośnie tego gestu złe przeczucia. W końcu z ciężkim westchnieniem pozwoliłam sobie zapiąć łańcuszek na szyi.

– Mino, nie żegnaj się ze mną – poprosiłam.

Z jakiegoś powodu, wydawał się dużo bardziej świadomy tego co nas czeka, niż ja. Mnie podświadomie, zdawało się, że jeśli będę uciekać myślami od wszystkich negatywnych scenariuszy, wtedy nic złego nam się nie stanie.

Naiwna.

– Przecież wcale tego nie robię – odparł, posyłając mi jeden z tych, emanujących pewnością siebie, uśmiechów.

Wspięłam się na palce, żeby móc objąć go za szyję i przytulić. Nikt na tym świecie nie dawał mi takiego poczucia bezpieczeństwa jak on.

Kocham cię cisnęło mi się samo na usta, ale nie miałam odwagi powiedzieć tego na głos.

– To do zobaczenia później – wydusiłam wreszcie – uważaj na siebie.

– Ty też – odparł.

Szybkim krokiem pokonałam korytarz i skręciłam na schody i aż do tamtego momentu nie słyszałam, żeby Mino domknął za mną drzwi.

Stróż, przesiadujący przy drzwiach wejściowych, tylko skinął głową na dzień dobry, nie poświęcając mi więcej ani krzty swojej, jakże cennej, uwagi. Gdy tylko wyszłam na ulicę owiało mnie lodowate, poranne powietrze. Skuliłam się nieco i zaczęłam brnąć przed siebie ośnieżonym chodnikiem. Między dwoma odrapanymi blokami dostrzegłam, górujące nad Miastem Serce. Przystanęłam na moment. Z moich ust, raz po raz, wydobywał się biały obłoczek pary.

Wróciłam myślami do dnia, w którym po raz pierwszy wypuszczono mnie do Dzielnicy Zachodniej. Miałam jakieś siedem lat, w ręku wypłowiałą, poplamioną przez poprzednie turnusy, mapę, a stojący nade mną opiekun o surowej twarzy, bezustannie powtarzał, że muszę nauczyć się poruszać po tym Mieście z zamkniętymi oczami, inaczej będę bezużyteczna.

Wojna w kolorze WiśniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz