rozdział czternasty.

63 7 2
                                    

twitter: @dekliinacja + #bielwatt

miłego czytania!

– Najgłupszym, co moglibyśmy zrobić, jest zostawienie dwóch ciał w tym samym miejscu, ty cholerny jełopie – warknęłam, rozglądając się po okolicy, celem znalezienia jak najlepszej kryjówki na nieszczęsne, zalegające w samochodzie zwłoki. – Jednego możemy pizdnąć gdzieś w okolicy, a drugiego na przykład... No nie wiem, rozpuścić w kwasie?

To miał być żart, ale niestety kolega nie był w humorze. Grant wziął mnie na poważnie, do kurwy nędzy.

– Wiesz ile będziemy czekać na dostawę takich ilości kwasu? – skwitował, przewracając oczami. – Gra niewarta świeczki. Nie dość, że trzeba by się babrać z zepsutymi zwłokami za kilka dni, to jeszcze ewentualnie tłumaczyć policji na chuj zamówiło się aż taką ilość środków żrących.

– Niegłupie, to muszę ci przyznać. Zmęczony myślisz trochę lepiej, niż wyspany, Grant – westchnęłam, klepiąc go po ramieniu – Jednego, mówiąc szczerze, wrzuciłabym do rowu, zasypała ziemią i przykryła liśćmi. Drugiego... Drugiego też, ale z pół kilometra dalej.

– Ale to nam zajmie trochę czasu. Musimy gdzieś schować samochód na wypadek, gdyby ktoś tędy jechał. Jakieś pomysły?

– Umm... Raz, kiedy jechałam tędy do ciebie, widziałam jakąś dróżkę odbijającą w las. Kończył się tam asfalt, ale raczej dało się przejechać. Obu delikwentów można by było gdzieś tam zostawić, bo tutaj dość mocno się narażamy. Co więcej, śladów krwi na ulicy jest niewiele, ale i je dobrze byłoby zmyć. Mam pełno coli w bagażniku, a więc ty załaduj go do auta, a ja przeleję asfalt.

– Dobra. Skup się na tym, co masz zrobić, i postaraj się też nie zwracać uwagi na to, że upierdolą ci tylne siedzenia – skwitował, po czym ze skwaszoną miną ruszył w stronę postrzelonego przez siebie mężczyzny. Dość szybko przejrzał jego kieszenie, a wyjęte z nich fanty wrzucił wprost w moje dłonie. – Trzymaj. Sama zdecyduj, co chcesz z tym wszystkim zrobić. Telefon rozjebałbym już tutaj, ewentualnie wyłączył i wrzucił do jakiegoś stawu po drodze...

– Dokumenty sobie zostawimy. Może akurat uda nam się znaleźć coś ciekawego na temat naszych chłopców. – westchnęłam, ładując dość spory portfel do torebki, którą z ciężkim sercem wyjęłam z samochodu – Tylko, błagam cię, pospiesz się. Jeśli dobrze pójdzie, to zdążę zmyć krew zanim na dobre zaschnie.

Biegiem ruszyłam w kierunku bagażnika, z którego wyjęłam trzy puszki z colą. Starałam się rozlewać napój tak, aby wciąż świeża krew rozcieńczyła się i spłynęła przynajmniej na brzeg ulicy. Puszki zgniotłam, aby choć po części wyglądały na przejechane przez auto, a następnie okrążyłam miejsce zajścia przynajmniej trzy razy. Wydawało mi się, że wszystko się wymyło – jako iż cola była przecież żrąca – niemniej dla pewności przelałam wszystko jeszcze dwiema puszkami. Napojem zalałam również leżące na poboczu liście, tak aby na nich krew również się nie ustała. Lepiej chyba już nie mogło być.

Caden usadził w dość naturalnej pozycji dotarganego do samochodu mężczyznę. Ułożył jego głowę tak, by wyglądał na śpiącego, po czym finalnie zabrał się za delikwenta zajmującego miejsce kierowcy.

Widok nie był dla mnie rażący czy też wybitnie nowy, niemniej miałam się do widoku trupów chyba nigdy w życiu nie przyzwyczaić. Wciąż pustka, jaka od nich biła, była dla mnie cholernie niepokojąca; powiedziałabym wręcz, że na swój sposób poruszająca.

I choć był to drugi raz, gdy zabiłam w obronie własnej, wciąż czułam się z tym dość dziwnie. Nie paskudnie i nieludzko, najgorzej wręcz na świecie... Czułam się dziwnie.

ciemniejsza strona bieli [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz