rozdział szesnasty.

52 6 0
                                    

twitter: @dekliinacja + #bielwatt

miłego czytania!

CADEN.

Przebudziłem się jako pierwszy, zgodnie ze wszystkimi moimi wieczornymi nadziejami i manifestacjami. Nie mogłem ustawić alarmu w telefonie – Lolly na milion i jeden procent miała najlżejszy sen świata i obudziłaby się po pierwszym dzwonku, a to kompletnie zaprzepaściłoby moje plany.

Obawiałem się w duchu, że nie uda mi się nawet podnieść z łóżka, a ona już będzie wpatrywać się we mnie tymi pierdolonymi, przeszywającymi na wskroś, niebieskoszarymi tęczówkami.

Najbardziej nienawidziłem w niej chyba właśnie oczu, przez co aktualnie chciałem wykorzystać moment i solidnie przyjrzeć się jej twarzy, bez obaw o lodowate spojrzenie wywiercające w mojej czaszce dziurę.

Z twarzy była wręcz przepiękna, co tak boleśnie gryzło się z jej niesamowicie szarą moralnością; no – szarą... Jeżeli smołę uznać by za szarą, wtedy i jej moralność dawała się wybronić.

Przerażała mnie.

Przerażała mnie na wskroś i choć nie lubiłem tego przyznawać stając nocami twarzą twarz z moim odbiciem – czasem naprawdę obawiałem się o moje bezpieczeństwo, gdy przebywała w pobliżu. Miała w oczach pewien rodzaj pewności siebie, który był mi dotychczas nieznany.

Strach wzbudzało we mnie to, jak wybrakowana właśnie w strachu była cała jej postać.

W jej spojrzeniu nie było dzikości czy obłędu... W nim była stałość i zawzięcie. Pewność siebie, pycha, wyniosłość. Wszystko, kurwa, w niej siedziało, jak gdyby każdy z kręgów piekielnych oddał jej jeden cięty i ciężki do zniesienia przymiot.

Zdawała się nie mieć żadnych hamulców, tak, jakby była pewna powodzenia wszystkiego, co tylko zakotłowało w jej głowie. Aczkolwiek to właśnie było elementem w niej najciekawszym.

Takich ludzi się po prostu nie spotykało. Ba, pewien byłem, że takowi nie wypełzali z książkowych stronnic czy ekranu telewizora. Ona jednak w pełnej okazałości jawiła się właśnie w mojej czarnej pościeli i wyglądała tak podejrzanie łagodnie.

Miała idealnie zarysowaną twarz; nieostrą, jednak również niedziecinną – zbalansowaną, kanonicznie piękną. Twarz tak niepozorną, że aż przyciągającą wzrok. Niemniej jedynym, co na pierwszy rzut oka odróżniało ją od tłumu, była ta cholerna miłość do bieli, którą dało się dostrzec w każdym jej calu. Tenże właśnie anioł dzień w dzień skąpany w bieli, sprowadzał do mojego życia najwięcej problemów i zawiłości.

Ta z pozoru niewyróżniająca się dziewczyna okazywała się bowiem najbardziej popierdoloną na umyśle postacią, jaką tylko drżące dłonie boga mogłyby gdzieś w środku nocy przy niepełni zmysłów wyrzeźbić. No, jeżeli tylko bóg ten by w ogóle istniał.

Ona była jednak idealnym dowodem na to, że boga nie było.

Nigdy w życiu przez myśl nie przeszłoby mi, że wplączę się w zabójstwo. Afekt i obrona własna to jedno, nieścieralna dożywotnio krew na rękach to drugie. W kościach czułem, że jeżeli tylko ta popaprana idiotka nie pojawiłaby się w moim życiu, nikt by tamtego dnia nie zginął.

Nie wierzyłem w efekt motyla czy też jego bardziej skomplikowane warianty, pokroju teorii strun czy koncepcji multiwersum. Ja uważałem, że ona sprowadzała do mojego życia pecha.

ciemniejsza strona bieli [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz