Każda dziewczyna z naszej ekipy miała dotrzeć do Hamburga o innej godzinie, bo każda wybrała najtańszy transport. A że rezerwacje robiłyśmy w różnym czasie, wyszedł z tego niezły bałagan. Ja zabukowałam Flixbusa o dziesiątej, nie za wcześnie, nie za późno. Z mojego hostelu do dworca autobusowego miałam jakieś czterdzieści minut jazdy komunikacją miejską, więc uznałam, że dwie godziny wystarczą mi na spokojnie na tą podróż.
Otóż nie.
Gdy dotarłam na dworzec okazało się, że dosłownie w tym momencie wstrzymali kursowanie S-Bahnów ze względu na... wizytę Zełenskiego. Co do chuja? Znowu? Nikt nie był w stanie powiedzieć, kiedy kolejki wrócą do normalnego kursowania. Jakaś Niemka na peronie pokazała mi swoją apkę, która mówiła, że następny pociąg przyjedzie planowo. Po czym nie przyjeżdżał, a apka zmieniała zdanie, że to ten następny przyjedzie planowo. No tak. Typowo.
Dłuższą chwilę czekałam na peronie, niezdecydowana co powinnam robić i mając nadzieję, że kolejki zaraz ruszą. Niestety na to się nie zanosiło. Później straciłam czas, konfigurując apkę Ubera (miałam wtedy nowy telefon). Mogłam zamówić przejazd na dworzec autobusowy, ale kosztował ponad czterdzieści euro. Wolałabym uniknąć płacenia takiego hajsu. Poza tym zgodnie z apką cały przejazd (wraz z czekaniem na kierowcę) zająłby godzinę. WTF? Najwyraźniej część ulic również była zamknięta. A mi została równa godzina do Flixbusa.
Okej, przebukowałam więc Flixbusa na godzinę później i uznałam, że pieszo pójdę do pierwszej czynnej stacji S-Bahn. Powinno mi to zająć pół godziny - okej. Droga wiodła przez park, a gdy przeszłam już praktycznie cały trafiłam na... policyjną blokadę. Na samym końcu mojej trasy. Nie przepuszczali nikogo, a z parku nie dało się też wyjść bokiem. Musiałam wrócić do punktu wyjścia. Na tym etapie nie wiem, czy byłam bardziej wściekła czy spanikowana. Ale zawsze w takich sytuacjach włącza mi się tryb zadaniowy. Więc skupiłam się na wyjściu z parku, a gdy wreszcie się to udało, złapałam pierwszą lepszą taksówkę, nie bawiąc się w żadne apki. I okazało się, że zwykły taksiarz wziął za trasę na dworzec niecałe trzydzieści euro. Na polską kieszeń nadal drogo, ale jednak w porównaniu z Uberem dziesięć euro zaoszczędzone. Okazało się, że nadal część ulic jest zamkniętych, a część zakorkowanych, więc mój kierowca poprzeklinał na czym świat stoi, ale ostatecznie dowiózł mnie na czas.
Jazda Flixbusem przebiegła wyjątkowo bez żadnych dram, może dlatego, że nie był to przejazd międzynarodowy. Na dworcu w Hamburgu czekała na mnie Val, a naszym pierwszym wspólnym experience w tym mieście było obsranie przez gołębia. Swojsko. Razem pojechałyśmy zostawić rzeczy do mojego hostelu i przekonałyśmy się, że właściwie bardziej przypominał squat niż jakikolwiek hostel, ale niespecjalnie się tym przejmowałam. Po tylu latach niskobudżetowego podróżowania odrzucały mnie tylko pluskwy.
Stamtąd droga do venue zajęła nam jakieś dwadzieścia minut. Koncert odbywał się na torze wyścigów konnych, a w tej sytuacji istotny jest kontekst pogodowy – padało całą noc przed koncertem i co kilka godzin w ciągu dnia. Stage trucki zakopały się w błocie, usiłując podjechać do miejsca rozładunku. Tyle informacji chyba wam wystarczy, żebyście wyobrazili sobie, z czym musieliśmy się mierzyć.
Na ten koncert również miałam VIPa. Kupiłam go jeszcze przed Berlinem, chcąc po prostu mieć jednego VIPa i miejsce w pierwszym rzędzie na chociaż jednym koncercie. I tak już został. Nie jestem i nie byłam z tego dumna, ale przynajmniej byłam razem z Val i Etty. Przez mój opóźniony przyjazd do Hamburga do kolejki przyszłyśmy około 14:30 i miałyśmy numerki od trzydziestego ósmego. Naprawdę nieźle jak na tą godzinę, bo check-in dla VIPów miał być o 15:15, a wejście dla naszego tańszego pakietu o 15:45, ale i tak mój optymizm był mocno umiarkowany. Dantejskie sceny z poprzedniego dnia wciąż były żywe w moim umyśle. Tutaj na szczęście organizacja była lepsza niż w Berlinie. Wpuszczali nas etapami i prowadzili nas parami w stronę sceny, robiąc co jakiś czas przystanki. Pozwolili nam biec dopiero od wejścia na Golden Circle, więc umówmy się, dystans był taki że żaden. Sprawę utrudniało tylko błoto, którego było prawdziwe jezioro. Ale kto by się tym przejmował?
Wchodziliśmy od strony Jasona, więc jedynym logicznym wyjściem było przebiegnięcie na stronę Mike'a i to była bardzo dobra decyzja, bo bez problemu zdobyłyśmy barierkę. Niestety znowu sprzedali za dużo VIPów – było ich co najmniej dwieście, chociaż ludzie mówili nawet o czterystu. Nawet jeśli mniejsza liczba była bliższa prawdy, było to zdecydowanie za dużo. Ponownie nie wszyscy z pakietem VIP mieli pierwszy rząd. Zanim zdążyłyśmy się porządnie rozejrzeć i złapać oddech, wpuścili osoby ze zwykłymi biletami GC. Kocham mieć barierkę, ale nie jest to aż tak fajne, gdy reszta twojej ekipy ląduje gdzieś w drugim lub nawet trzecim rzędzie. To po prostu nie smakuje tak samo. Została nam wymiana smutnych spojrzeń ponad ramionami innych i rozmowy na WhatsAppie. A czasu na te rozmowy było naprawdę sporo, bo zupełnie bez sensu staliśmy pod barierkami trzy godziny, niemiłosiernie marznąc i co chwilę moknąc, bo deszcz wyraźnie nie chciał nas opuścić.
The Donots było poprawne, tak jak dzień wcześniej. Nie wiedzieć czemu gitarzysta bardzo często przychodził szczerzyć się do mnie, podczas gdy ja nie byłam ani trochę zainteresowana nawiązaniem kontaktu xD Ale jak to powiedziała Val – umiem naprawdę dobrze udawać entuzjazm. Tutaj miałam dodatkową motywację do udawania, bo było naprawdę kurewsko zimno. Naprawdę. Przez cały czas byłam w kurtce i bluzie, a i tak mój komfort termiczny był minimalny.
Ale przejdźmy do najważniejszego punktu programu, bo przecież nie dla Donots jechałam w panice z Berlina i zapłaciłam trzydzieści euro za taksówkę. Green Day, po raz kolejny. Tym razem nie byłam już tak oszołomiona ich bliską obecnością i mogłam skupić się na szczegółach koncertu. Setlista była identyczna jak w Berlinie, ale sam koncert podobał mi się dużo bardziej. Chłopaki nie spieszyli się tak bardzo, mieli w sobie więcej luzu, więcej się uśmiechali, a Billie wchodził w interakcje z publicznością. To było to. To był ten Green Day, którego pokochałam. Mój Green Day. Poczułam to tym bardziej, gdy Mike kucnął przede mną na scenie i zawołał „hello again". Znowu byłam w domu.
Uwielbiam The American Dream Is Killing Me jako pierwszą piosenkę – może nie jest wybitna, ale na pewno o niebo lepsza niż American Idiot i Know Your Enemy.
Dookie minęło bardzo szybko, to właściwie piosenka za piosenką, bez żadnej przerwy. Oczywiście najważniejszym punktem programu było dla mnie Coming Clean, gdzie znowu zdarłam gardło i straciłam godność. Udało mi się wyciągnąć z kieszeni i pokazać tęczową flagę. Śpiewałam dla siebie sprzed czternastu lat, zagubionej w odkrywaniu siebie i marzącej o koncercie Green Daya.
American Idiot robi się ciekawsze dopiero od Are We The Waiting, bo pierwsze cztery piosenki i tak można było usłyszeć na każdym koncercie. Ale Give Me Novacaine, She's a Rebel, Homecoming i Whatsername wywołały u mnie ciarki na całym ciele, chociaż wiedziałam doskonale, że usłyszę je na żywo.
Na Bobby Sox odstawiłyśmy z Adą prawdziwe przedstawienie, trzymając się za ręce ponad głowami ludzi (I'm not even sorry), skacząc i wyśpiewując każde słowo z głębi naszych queerowych serc – aż Ryan przybiegł nas sfilmować, ale oczywiście nagranie to przepadło w odmętach jego archiwum.
Na Good Riddance stała się rzecz totalnie w stylu Green Daya – mojego Green Daya – Billie randomowo wziął na scenę dziewczynę, która zagrała na gitarze. I to jeszcze trzymając tą gitarę za głową xD Na koniec wszyscy podeszli do niej i zrobili cudownego grupowego przytulasa. Nie sposób było się nie wzruszyć. Taki właśnie jest mój Green Day dla swoich fanów.Mimo że scena w Hamburgu była znacznie większa niż w Berlinie to nadal nie dostaliśmy pełnego stage set up – nie było dmuchańca, który powinien pojawiać się wraz z Burnout, a samolot nie został puszczony, chociaż było widać, że został nadmuchany za sceną. Nie było też części wizualizacji na ekranach, części konfetti i kuli dyskotekowej. Właściwie dostaliśmy tylko dmuchańca z American Idiot. No cóż. Lepsze to niż nic.
Po koncercie, gdy już odkleiłyśmy się od barierki, zobaczyłyśmy jakie błoto zrobiło się za nami. Woodstock '94 mógł się schować. Ludzie wychodzący z pogo byli ulepieni błotem po pas, ale wyglądali na bardzo szczęśliwych. Mieliśmy plan, żeby wyjść do baru, ale oczywiście koncert był za miastem, komunikacja miejska nie działała jak powinna, więc zaliczyłyśmy pół godzinny spacer do stacji S-Bahn, mając nadzieję, że Zełensky nie postanowił odwiedzić Hamburga. Gdy już wsiadłyśmy do pociągu było na tyle późno, że zdecydowałam się wracać do hostelu. Mój powrotny Flixbus był o 8:30, a chciałam się jeszcze trochę wyspać.
Następnego dnia, jadąc na dworzec i zajadając śniadanie z Lidla, zdałam sobie sprawę, że właściwie nie widziałam w Hamburgu nic poza venue, moim hostelem i dworcem. Byłam tu pierwszy raz i spędziłam mniej niż dwadzieścia cztery godziny. Ale jak to powiedziała Val:
- To mój ulubiony rodzaj zwiedzania. To znaczy, że jesteś w trasie.
CZYTASZ
Calling All Slayviors || Green Day PL
AdventureKontynuacja Forever Now, czyli mojej historii koncertów Green Daya, która cały czas się pisze. Od darmowego koncertu w pubie w Londynie po wyprzedany stadion Wembley. Od ulewy w Dublinie po palące słońce Mediolanu. Podróżowanie za tym zespołem to na...