Wiedziałam, że kiedyś muszę zobaczyć Green Daya we Włoszech. Po pierwsze uwielbiam ten kraj, jest to moje happy place i nigdzie nie czuję się lepiej. Po drugie o koncertach we Włoszech krążą legendy. I cóż, nie oszukujmy się, nie są to pozytywne legendy. Uznałam, że coś takiego po prostu trzeba przeżyć.
Mieli zagrać na festiwalu I-Days, który właściwie ciężko nazwać festiwalem, bo na cały line up składało się Nothing But Thieves i Green Day. I nic poza tym. Czy były pakiety VIP? Oczywiście, ale były sporo tańsze niż te na zwykłych koncertach Green Daya, więc kupiłam bilet bez żalu (jedynie z lekkim niesmakiem, bo powiedzmy to jasno – jebać VIPy). Miałam plan na chillowy koncert bez kolejkowania, bo przecież nie byłabym na tyle głupia, żeby walczyć z Włochami, prawda? Poza tym Val bardzo namawiała mnie na wspólne drinkowanie, mosh pit i crowdsurfing, co było bardzo przekonujące.
Do Mediolanu przyleciałam w piątek po południu. Zatrzymałam się u Ele, gdzie spał też jeszcze jej chłopak i Gianluca, wszyscy w jednym pokoju. Już samo to miało niezły klimat. Wprawdzie nie był to mój pierwszy raz w Mediolanie, ale i tak planowałam poświęcić sobotę na zwiedzanie, bo w końcu to moje ukochane Włochy, trzeba coś zobaczyć, bla bla bla. Życie szalonego fana jak zwykle zweryfikowało moje plany, bo w sobotę rano zaraz po przebudzeniu zobaczyliśmy na instagramie, że ktoś z VIPów zaczął już kolejkę na niedzielny koncert. Niedzielny! Czyli jutro! Z biletem VIP! Pojebane! Ele i Gianluca od początku mówili, że będą spać pod venue, ale po zobaczeniu tego postu musieli ze sobą walczyć, żeby nie iść tam od razu. A pisząc to zdałam sobie sprawę, że brakuje mi polskiego odpowiednika zwrotu camping out, który w kulturze fanów stosuje się typowo na czekanie na koncert od poprzedniego wieczoru (lub dłużej). Ale wracając - wprawdzie nie udzieliła mi się nerwowa atmosfera, ale wiedziałam, że nie chcę być tak długo sama, więc uznałam, że raz się żyje – będę kolejkować razem z nimi. I w dodatku udało mi się przekonać do tego pomysłu Val.
Tak więc nic nie wyszło z moim planów zwiedzania, bo gdy udało nam się wszystkim umyć i ogarnąć, musieliśmy pójść na zakupy i ugotować obiad. A potem to już trzeba było zbierać się do venue, bo mieliśmy do niego dobrą godzinę drogi. Jechaliśmy metrem, objuczeni sprzętem campingowym i siatami z żarciem i muszę przyznać, miało to swój urok. Nie robiłam takiej głupoty od lat. Koncert miał być – jakżeby inaczej – na torze wyścigów konnych. Przed wejściem czekały już rozstawione namioty innych fanów, a obsługa stadionu wydawała się być tym kompletnie niewzruszona. Dla nich było to po prostu normalne – tak już tam jest. Chcesz być w pierwszym rzędzie? Rozstawiasz namiot pod venue. Proste.
I tak właśnie zrobiliśmy. Val miała swój osobny namiot, a ja miałam spać razem z Ele i Emanuelą. Przychodząc do kolejki o godzinie 16 dzień przed koncertem miałam numerek 21. Pojebane, muszę przyznać.
Kolejkowanie było dla mnie ciężkie, bo Włosi generalnie nie mówią po angielsku. Naprawdę nie mówią. Nie chodzi o to, że robią jakieś błędy gramatyczne, bo nawet nie zwracam uwagi na takie rzeczy, ale ich angielski jest na tyle słaby, że nie potrafią prowadzić rozmowy. Ele i Val są chlubnymi wyjątkami, ale generalnie wszystkie grupowe rozmowy były prowadzone po włosku. W kolejce nie było nikogo zza granicy, bo wszyscy koncertowi wyjadacze odpuścili Mediolan ze względu na ogólne zachowanie Włochów. Praktycznie każdy fan, który jeździ za Green Dayem ma jakąś koszmarną historię związana z włoskimi fanami. I ja też mogę dołożyć do tego swoją cegiełkę, ale to jeszcze nie pora na tą opowieść. W każdym razie – czułam się bardzo samotna. Była to dla mnie najsmutniejsza, najbardziej ciągnąca się kolejka. Owszem, były fajne momenty – gdy chodziłyśmy w sześć dziewczyn do jednego kibla, szukałyśmy krzaków do robienia siku albo myłyśmy się w fontannie. Ale to były tylko momenty, a ogólnie odczucie zostało niezbyt miłe.
Wieczorem zamówiliśmy jedzenie, które było lokalnym specjałem – pizza za parówką i frytkami. Na początku nie chciałam uwierzyć, że oni naprawdę i nieironicznie to jedzą, ale tak. W Polsce takie pomysły na pizzę są zazwyczaj wyśmiewane i nazywane polską wariacją na temat pizzy, a tu proszę. Jest to autentyczny włoski przysmak. Było to zjadliwe, ale nigdy nie powtórzyłabym tego eksperymentu.
CZYTASZ
Calling All Slayviors || Green Day PL
AdventureKontynuacja Forever Now, czyli mojej historii koncertów Green Daya, która cały czas się pisze. Od darmowego koncertu w pubie w Londynie po wyprzedany stadion Wembley. Od ulewy w Dublinie po palące słońce Mediolanu. Podróżowanie za tym zespołem to na...