0. Haie in Teetasse

56 14 92
                                    

Gdy stała i patrzyła na efekty swojej pracy, przez jej umysł przebiegały jak najbardziej swobodne myśli.

Zdawać by się mogło, że to wcale nie ona była chwalona przez guwernerów, a następnie uniwersyteckich nauczycieli za zdolność koncentrowania uwagi na danym zadaniu, przedmiocie analizy. Jej ojciec, świeć Panie nad jego duszą, wielki powód do dumy upatrywał sobie w tym, że za młodu jego jedynaczka omal nie zginęła pod kołami automobilu, tak bardzo skupiając się nad odrobieniem zadania arytmetycznego, dodatkowego, rzecz jasna. Prawdą było to, że potrafiła nad tym poniekąd panować, od kiedy na studiach próbowała za wszelką cenę poznać swój umysł pod kątem przyswajania wiedzy i wykonywania zadań, cele czysto praktyczne.

Łapała wtedy za wodze neuronów, powściągając niepotrzebne dywagacje i kierując pociągi myśli w daną stronę, jak zawiadowca na stacji. Była zdolna to zrobić. Mózg poddawał się jej fanaberii jak lipowa gałązka; może nie mogła kontrolować go w całości, ale z pewnością dało się go nagiąć zgodnie ze skromną linią jej oczekiwań.

Teraz jednak nie czuła tej potrzeby. Pozwoliła na naturalny bieg strumienia rozmyślań, kiedy jej piwne oczy uważnie wczepiały się spojrzeniem w to, czego dokonała.

Pamiętała, jak jeszcze przed wojną wybrała się z rodzicami na wypoczynek nad Morzem Śródziemnym, mając skromne kilkanaście lat. Poszli na spacer do urokliwego, małego portu nieopodal, a powietrze pachniało rybami, solą i świeżą farbą, którą ktoś wymalowywał właśnie nazwę kutra na boku rzeczonej łajby, złośliwie kołyszącej się na niewielkich falach. Mijali rybaków znoszących na brzeg swoje zdobycze, zaczynających targowanie się z nimi tubylców, nielicznych przyjezdnych chcących poczuć tutejszą atmosferę, bawiące się przy stertach sieci dzieci o bosych stopach i ogorzałych od słońca i bryzy twarzach.

W oczy rzucił się jej wtedy jeden z chłopców, na oko siedmioletni, może starszy, acz o drobnej posturze ciała. Miał opaloną skórę i błyszczące czarne włosy przylepione do czoła, a w małej rączce trzymał za ogon blisko metrowego rekina, najwyraźniej złapanego przez któregoś z rybaków. Wymachiwał rybą na lewo i prawo, ku okrzykom zachwytu kolegów i nielicznym piskom przerażenia nietutejszych dzieciaków. Ślepia rekina widziane przez ułamki sekund nie wydawały się jej jednak całkiem martwe, nie wyglądały jak szklane kulki wprawione w cielsko. Krew zaschnięta przy zębatym pysku była zbyt czerwona. Nie mogła opędzić się od wrażenia, że chłopiec pod palcami czuł żywe ciepło zamiast chłodu charakterystycznego dla kupowanych na targu świeżych ryb.

Nie przypatrywała się spektaklowi długo, zawczasu odciągnięta przez matkę w stronę zgoła bardziej zadbanej części portu, pełnej urokliwych łódeczek i większych żaglowców, strzelających ku lazurowemu niebu smukłymi masztami. Mimo tej zmiany otoczenia nadal poświęcała uwagę rekinowi.

Ciężko jej było określić, co wtedy czuła. Dziwna mieszanka strachu i fascynacji nie zachowywała się jak olej wlany do szklanki wody, raczej jak atrament wpuszczany kroplami w mleko, mieszający się leniwie, lecz diabelnie skutecznie, niemal zdradliwie, niewidocznie dla stojącego z boku obserwatora. Chłopiec z rekinem był boleśnie niemal nierealny, a równocześnie na miejscu w całym tym ustawieniu. W świetle dążącego ku zachodowi słońca błyszczały zarówno wesołe ciemne tęczówki dziecka, jak i smukłe cielsko ryby, wciąż ociekające słoną wodą.

Na widok rezultatu swojego planu czuła się podobnie jak wtedy, z tym, że zdecydowanie nie znajdowała się na porośniętym makią wybrzeżu.

Wzięła łyk herbaty różanej z filiżanki zdobionej malowanymi niezapominajkami. Nigdy nie lubiła nosić szminki właśnie ze względu na słabość do ładnych filiżanek, kieliszków; ta zostawiała bowiem nieznośnie ślady na porcelanie, szkle czy krysztale. Zresztą i tak jakikolwiek kolor na wąskich, oszczędnych w wyrazie wargach zginąłby przy uwielbianych przez nią dużych, rzucających się w oczy swoją dekoracyjnością kolczykach. Dzisiaj wybrała te z ametystami wprawionymi precyzyjnie w złote ornamenty, błyszczące obecnie w świetle popołudnia, które wpadało do salonu przez zwiewne koronkowe zasłony.

Powietrze było suche, w tle dało się słyszeć tykanie zabytkowego zegara, a ona czuła na biodrze twardy kant dębowego kredensu, o który się opierała. Na blacie mebla stał talerzyk z tego samego kompletu, co filiżanka, nienagannie czysty i pasujący do całego wnętrza, utrzymanego w odcieniach niebieskiego. Obok stał wazon ze ściętymi niedawno fioletowymi hiacyntami, które dopiero co zaczęły przysychać. Słodki zapach kwiatów mieszał się z aromatem herbaty.

Jej dom, a tym samym znajdujący się w nim gabinet służącym do samej pracy, mieścił się na uboczu niewielkiej miejscowości; z grubymi, ceglanymi murami wtapiającymi się naturalne w sosnowy zagajnik, ledwie kilka metrów od granicy starego, zacisznego lasu, idealnego miejsca na grzybobrania i letnie spacery. Podczas innych pór roku tamtejsze ścieżynki stawały się bowiem albo nieznośnie grząskie, albo zamarznięte na kość i w konsekwencji śliskie, niby tafla wielkiego, głębokiego jeziora. Po ścianach budynku piął się bluszcz, potęgując wrażenie spokojnej, komfortowej izolacji, jakby roślinna pierzyna otulająca jej azyl.

Znowu pozwoliła swoim myślom na meandrowanie między kolejnymi koncepcjami, miękkie i swobodne. Nie wydawało jej się, żeby popełniła przy pracy jakiś błąd w sztuce. Mimo tego, że nie miała wykształcenia medycznego, dokładnie przestudiowała potrzebne jej fragmenty podręczników uniwersyteckich i postąpiła zgodnie z najdokładniejszą instrukcją, jaką była w stanie znaleźć. Wina nie leżała raczej po jej stronie, chyba, że dopiero miała odkryć jakieś banalne potknięcie. Nie sądziła jednak, że coś przeoczyła.

Do spółki z koncentracją uwagi na konkretnych materiach miała przecież dryg także do podążania za wytycznymi z iście zegarmistrzowską precyzją. Gdyby nie strach przed szybką utratą sprawności manualnej, możliwe, że wybrałaby ścieżkę właśnie zegarmistrzostwa jako swój zawód. Bezpiecznie i pragmatycznie było jednak zostać przy pracy intelektualnej, która na dobrą sprawę wymagała prawie wyłącznie sprawnego umysłu. Wszystko inne, takie jak wyposażenie gabinetu, zdrowie fizyczne i uroda zdało jej się przy tym zepchniętymi na drugi plan dodatkami, niczym więcej.

Sama nie była może klasyczną pięknością, jednak miała w sobie pewien urok, a słabość do gabarytowych kolczyków z pewnością sprzyjała ludziom, którzy nie wiedzieli, na czym powinni oko zawiesić, jeżeli w grę wchodziła jej osoba. Wydatny nos, krótkie, złote włosy ułożone jak u elegantki sprzed trzydziestu lat, z czasów krótko po Wielkiej Wojnie, ciężkie powieki i ostre rysy twarzy — wszystko ginęło w refleksach świetlnych gubiących się w pięknych kamieniach, drogich metalach, z rzadka w połyskującej emalii. Jeżeli nie ona przyciągała wzrok, robiła to za nią jej nieodłączną biżuteria, wyróżniającą się na tle względnie skromnego, schludnego ubioru.

A mimo tego, para ciemnych, obojętnych oczu, przywodzących na myśl tamtego rekina, wydawała się prześlizgiwać gdzieś obok niej, jak duch.

Pociągnęła kolejny łyk herbaty. Młody chłopak, oparty sztywno o granatowe poduszki na kanapie, równocześnie jednak niepokojąco bezwładny, nadal się nie odzywał. Niedobrze. Przecież chciała ocenić efekty swojej pracy jeszcze bardziej kompleksowo, a jak miała to zrobić bez werbalnej reakcji ze strony pacjenta?

Leda Lorenz nie przestawała wpatrywać się w młodzieńca, sączyć herbaty, ani myśleć o tamtym wakacyjnym wieczorze.

DIE LEERE ERINNERUNG [PL] | short storyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz