1. Jeśli sen jest fikcją, to jest fikcją, która zawiera prawdę*

181 30 10
                                    

Znów ich widzę. Jest ich czterech. Zdają się unosić nad ziemią, spowici dziwną aurą tajemniczości i grozy. W dłoniach dzierżą długie, toporne, połyskujące z oddali miecze. Mienią się złotem i srebrem. Miejscami ostrza smagają pojawiające się znikąd języki ognia. Głowy nieznajomych skrywają ciężkie kaptury. Oprócz tych kapuz, będących cześcią jakichś niespotykanych, długich peleryn, mężczyźni noszą tylko długie, lniane spodnie. Zakładam, że to mężczyźni, bo nie jestem w stanie dostrzec twarzy żadnego z nich, ale nawet z tej odległości widzę umięśnione ramiona, klatki piersiowe i złożone za plecami czarne skrzydła.

Czarne skrzydła. Jak u kruków. Kruki są omenem śmierci.

Mimowolnie drżę. Nie podoba mi się ten sen. Nie podoba mi się, że nie mogę się obudzić.

- To nie sen!

Znam ten głos. Obracam się, ale nikogo za mną nie ma. Tuż koło ucha słyszę szelest, przypominający trzepot ptasich skrzydeł. Tylko, że to nie są skrzydła ptaka. Zerkam na krawędź wielkiego, czarnego skrzydła zaczynającego się w okolicach mojej łopatki.

Niemożliwe!

Myślę o tym, że chciałabym nimi potrząsnąć i to się dzieje.

Cholera! Cholera! Cholera!

Tym razem umysł nakazuje skrzydłom się rozprostować. Robią to. Mimo iż jestem w stanie łypać na nie tylko znad ramienia, poraża mnie ich majestat. Teraz zauważam, że nie są całkowicie czarne. Skrzą się w nich drobinki złota. Wyciągam rękę i dotykam jednego z piór. Jest niezwykle miękkie, jak puch pisklęcia. Nie... tego nie da się do niczego przyrównać, za to dotyk w tym miejscu jest niezwykle przyjemny. To oznacza, że skrzydła muszą być nadnaturalnie wrażliwe.

- Kalipso!

Drgam słysząc swoje imię. Na powrót skupiam całą uwagę na sunących w moim kierunku mężczyznach. Czy to któryś z nich mnie wołał?

- Kalipso!

Nie, głos dobiega jakby zewsząd. Czuję się skołowana. Chcę... chcę się stąd wydostać. Podmuch ciepłego wiatru mierzwi moje długie, jasne włosy. Przesłaniają mi na moment twarz, a do ust dostaje się piach. Pluję nim. Dopiero teraz dociera do mnie, że jestem na pustyni. Nie mogę sobie przypomnieć skąd się tu wzięłam. W ogóle nie mogę sobie nic przypomnieć. Moja pamięć jest niczym nicość... otchłań bez dna... Ogarnia mnie lęk tak pierwotny i złowróżbny, że omal nie rozsadza mi czaszki. Moje obie dłonie wędrują do skroni. Przyciskam je, jakby to miało uśmierzyć ból tak otumaniający, że omal nie wymiotuję. Zaciskam mocno powieki. W jednej z dłoni coś trzymam. Coś naprawdę ciężkiego. Mrugam skonfundowana i opuściwszy to ramię, spoglądam na swoją rękę, której trzymam... pieprzony miecz! Wielki, obosieczny i ciężki. Podobny do tego, które dzierżą nieznajomi. Lśni niczym promienie słońca, lecz zamiast być smaganym językami ognia, zdaje się płakać. Tak... ten miecz płacze!

Odskakuję gwałtownie, upuszczając broń. Upada na złoty piach, nie wydając absolutnie żadnego dźwięku. Jakbym upuściła piórko, a nie toporny kawał żelastwa. Mój oddech przyspiesza. To atak paniki. Wiem to. Wiem to...

- Oddech wrócił... Mamy ją!

Znów słyszę ten głos. Dobiega zewsząd. Rozglądam się, ale nikogo nie widzę. Tylko tych czterech mężczyzn. Cały czas mozolnie podążają w moim kierunku, ale jakby nie mogli się zbliżyć. Przypomina to wędrówkę na bieżni.

- Kali! Otwórz oczy!

Chcę powiedzieć, że przecież mam je otwarte, ale wówczas dzieje się coś dziwnego. Z każdym kolejnym mrugnięciem obraz przed oczami miesza mi się z innym. Jakbym nałożyła na siebie dwa filmy. Nadal widzę jeźdźców, ale widzę też dwie znajome twarze. I mój pokój w akademiku.

- Dlaczego nazwałam ich jeźdźcami? - to pierwsze, co wydobywa się z moich ust, kiedy wizja pustyni całkowicie znika.

Dociera do mnie, że leżę na podłodze, a znajome twarze należą do Debbie i jej chłopaka, Fisto. Próbuję usiąść, ale oboje mnie powstrzymują. Ciemne oczy chłopaka spoglądają na mnie karcąco.

- Zaraz będzie karetka. Straciłaś przytomność i nie oddychałaś.

- N...nie oddychałam?! - wyduszam. - Nie czuję się, jakbym nie oddychała - dodaję po chwili.

Takie coś chyba powinno się czuć? Prawda?

- Kali, Boże... gdyby Fisto tu nie przyszedł... strach pomyśleć, co by było... wiedział, jak zrobić tę całą... no wiesz... ten masaż serca i usta-usta... Ja... Ja nawet nie wiedziałam, że w akademiku mamy AED! - Debbie ze szlochem rzuca mi się na szyję, przyduszając do podłogi. Teraz naprawdę mam wrażenie, że nie mogę oddychać.

- Debs... udusisz ją! - Chłopak ostrożnie odsuwa ode mnie przyjaciółkę.

Zamieram, kiedy jego palce odklejają coś z mojej klatki piersiowej. Czuję ich nienaturalny gorąc na nagiej skórze. A może to ja jestem taka lodowata, bo tak jakby byłam jedną nogą po drugiej stronie... Wtem dociera do mnie sens słów Debbie: AED, masaż serca... usta-usta. Robi mi się gorąco. Powstrzymuję się, by nie dotknąć warg. Nie mam śmiałości spojrzeć na chłopaka, chociaż na nim pewnie nie wywarło to żadnego wrażenia. W zasadzie... wypuszczam powietrze z głośnym sapnięciem i znów chcę się podnieść.

- Leż, Kali... - Gorąca dłoń Fista ląduje na moim policzku.

Drżę, bo nagle robi mi się przeraźliwie zimno. Chłopak jakby czytał w moich myślach, bo rzuca rozkazująco:

- Debbs... daj jakąś koszulkę!

- Koszulkę? - głos ma cichy, jakby nieprzytomny. - Ach, koszulkę - dodaje po chwili, wkładając w to więcej życia.

- Wybacz, Kali - tłumaczy chłopak. - Musiałem rozciąć twoją, kiedy przyklejałem ci elektrody.

Nie słucham go jednak, bo wtem czuję wyraźnie Debbie. Tak... potrafię wyczuwać emocje i intencje ludzi. Mam ten „osobliwy" dar, odkąd tylko sięgam pamięcią. I teraz wyraźnie docierają do mnie kotłujące się w niej uczucia: niepewność, dezorientacja i strach. Są silne, wyraziste.  Pomiędzy nimi, niczym kolorowe wstążki latawca szarpane porywistym wiatrem, przeplatają się czułość, miłość, troska, ale też nikłe poczucie odrzucenia zmieszane z zazdrością. Kiedy przymykam powieki, widzę ją jako cieniutki pasek ostrej, neonowej zieleni. Właśnie te dwa ostatnie uczucia absorbują mnie, bo niby dlaczego Debbie tak się czuje? Co może być tego powodem? Zainteresowanie jej chłopaka moją  osobą? Przecież ratował mi życie...

- Proszę - przyjaciółka kuca i podaje mi koszulkę.

Wyrywa mnie tym samym z mojego „transu". Na tyle zachowuję jednak przytomność, że nim wstaje, łapię ją za nadgarstek. Temperatura jej ciała nie odbiega od mojej. Konfunduje mnie to. Kątem oka spoglądam na Fista. Jest zajęty chowaniem defibrylatora do pokrowca.

- Debbs - mówię, nie puszczając jej nadgarstka - nic się nie dzieje.

Moja dłoń mrowi. Oczy mojej przyjaciółki robią się mętne. Trwa to ułamek sekundy, po której mruga intensywnie, jakby coś uraziło jej gałki oczne. Naprzemiennie otwiera i zamyka muśnięte różowym błyszczykiem wargi. Rozcapierzam palce. A ona znów jest „z powrotem". Kręci mi się w głowie, ale z ulgą przyjmuję jej słowa:

- Tak... nic się nie dzieje. Wiem. Przestraszyłam się, Kali.

Silę się na pokrzepiający uśmiech, maskując narastające mdłości. Najważniejsze, że wątpliwości zniknęły z jej głowy. Rozchylam usta, biorąc łapczywe oddechy. Odkąd tylko pamiętam, „to" wywołuje torsje. Ale nie umiem tkwić bezczynnie wiedząc, że mogę pomóc. Nawet jeśli potem cierpię. Sądzę, że to jakiś rodzaj bioenergoterapii. Innego wytłumaczenia nie znajduję. Szumi mi w uszach, ale przez ten irytujący szmer dobiega mnie odgłos pukania do drzwi oraz niezrozumiałej wymiany zdań. Kiedy dostrzegam nad sobą ratowników medycznych, obracam się na bok i wymiotuję jednemu z nich na buty. Czuję, że tracę przytomność. Ale czuję coś jeszcze. Przenikliwy wzrok Fisto.


___

* G. Guidorizzi


***

Będę wdzięczna za uwagi, zwłaszcza jeśli coś się nie klei.

PIĄTYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz