2

25 2 0
                                    

Siedzę w moim pokoju, słuchając muzki, a potem trochę czytając. Od czasu do czasu patrzę na zegarek, wyczekując godziny piętnastej. Jest całkiem fajnie, do czasu, kiedy słyszę, że ktoś wchodzi do domu. To oczwiście nie kto inny jak moja ulubiona, kochana Mirabell. Robię dalej swoje, ponieważ nie zawraca mi dupy. Jest cicho, jednak mimo tego, przebywanie z nią w tym samym budynku jest nie do zniesienia. Już widzę jak jutro albo może i nawet dziś wieczorem opowie tacie o tych marchewkach.
Zchodzę na dół. Zaraz mam trening, a muszę jeszcze zdążyć na autobus. Mirabell siedzi w kuchni i obiera marchewki. Jej rude loki spływają po jej ramionach i twarzy, tak, że łatwo je pomylić z marchewkowymi obierkami.
- Daj kasę.- mówię ostro i rzeczowo, aby mieć tę rozmowę za sobą.
- Na co ci?- mamrocze nie podnosząc wzroku znad kosza.
- Na nic.- burczę. Czemu musi aż tyle gadać?
- Na co ci, kurwa ta kasa?!- obieraczka wylatuje z jej rąk i ląduje pod ścianą, na drugim końcu kuchni. Nadal się wścieka.
- Na dziwki!
- Co?!
- Na dziwki, głucha szmato! Daj mi te pieniądze. Nie są twoje, więc mi je poprostu daj i się odpier...
- Niech się tylko ojciec dowie jak ty się wyrażasz.- przerywa mi i wyciąga stówę ze stanika. Przyjmuję ją i wkładam do małej kieszonki w torbie sportowej.- Ta kasa i tak już niedługo będzie moja, więc ciesz się póki możesz.
Podchodzę do drzwi i chwytając za klamkę mówię przesłodzonym głosem:
- Spierdalaj.
Po czym jak najszybciej wybiegam z domu, bo nie chcę, żeby zaczęła mi prawić jakieś kazania. Krzyknęłam tak, ponieważ nie chciałam, żeby ona zakończyła rozmowę. Zresztą to od niej nauczyłam się takich brzdkich słów.

Autobus już stał na przystanku. Zdążyłam w ostatniej chwili. Drzwi otwierają się z charakterystycznym dla autobusów sapnięciem. Wchodzę.
- Dzień dobry, są bilety?- pytam stojąc na schodkach.
- Są, ale ty, Izzy, nie płacisz. Ręczę za ciebię.- mówi kierowca. To oczywiście pan Stivenson. Tylko on mówi na mnie Izzy, nie licząc oczywiscie pana Carolla, który użył już chyba każdego zdrobnienia lub przedłużenia mojego imienia. Oh, pan Caroll. Jak ja go dawno nie widziałam. Powinnam się umówić na jakąś wizytę. Już nie mogę się doczekać, kiedy znów z nim porozmawiam. Czasami mam wrażenie, że rozumie mnie lepiej niż ja sama i zna moją historię na wylot, co jest prawdą. Podejrzewam, że nadal wie rzeczy o mnie, o których ja nie wiem. Brakuje mi tego, jak siadałam w jego wygodnym, skórzanym fotelu i popijałam pyszną kawę z jego ekspresu.
Oprócz pana Carolla, gadam też z kierowcami. Najlepsze jest to, że każdy kierowca mnie zna, jednak ja znam tylko piątkę z nich: Oliwera Barytońskiego, Charliego Howka, Doriana Ramperdedsa, Petera Drykiewicza i oczywiście, kierującego tym oto autobusem, Harry'ego Stivensona. Czasem opowiadam też moje historie starszym paniom, karmiacym gołębie lub jadacym gdzieś dalej autobusem. Są takie babcie, które mnie pocieszają i wyklinają Mirabell. Niestety, trafiam też na takie, które kręcą głowami, wzdychają, a potem mówią:"Ah, ta młodzież, wszystko wyolbrzymia i robi rodzicą problemy". No, a przecież Mirabell nie jest moim rodzicem! Gdyby nim była to chyba bym się powiesiła.
Siadam na pierwszym miejscu na ukos od kierowcy.
- Jak tam w szkole, Izzy?- zagaja pan Stievenson. Patrzę w lusterko i nasze spojrzenia stykają się w kontakcie wzrokowym. Momentalnie w okół jego błękitnych, jak Morze Śródziemne oczu, pojawiają się delikatne zmarszczki. Jest najmłodszy z całej piątki znanych mi kierowców ma tyle lat, co mój tata, dwadzieścia dziewięć. Mógłby być moim bratem i nie ukrywam, że jest dla mnie jak brat. Jako nie liczny z kierowców nie ma sadełka i kaszlu palacza. Jest wysportowany i stanowczo wyróżnia się z grona, podobnie jak jego straszy brat Charlie. Charliego Hawka znam tak samo dobrze jak pana Stievensona.
-No... już dawno mnie tam nie było...- odpowiadam z lekką skruchą, chodź tak naprawdę nie żałuje. Lubię kiedy moja mama musi się tłumaczyć z mojej nie obecności. Wiem, mam okropne hobby, ale cóż, drodzy mamo i tato, przed współzyciem należy się zapoznać ze słowem "antykoncepcja" i zastosować jedną, bądź dwie z propozycji.
- Wagarowiczka z ciebie, co?
- Można tak powiedzieć.- uśmiecham się pod nosem.- Mieszkam teraz sama z Mirabell od trzech tygodni. Tata wyjechał, a listy i telefony od dyrekcji to problem mamy i Mileta.
- Milet to nowy chłopak mamy, ma się rozumieć?
- Tak, już od miesiąca. Właściwie to chydraulik, ale dobrze, że nie czyściciel basenu, jak w tych amerykańskich pornolach.
Słyszę glośne parsknięcie, a potem głośny śmiech. Wychylam się i widzę pana Stievensona oblanego kawą, śmiejącego się tak donośnie, że wszyscy ludzie w autobusie zamilkli.
- Jezu, Izzy! Wisisz mi kawę!- mówi powstrzymawszy śmiech.
- Przepraszam, naprawdę nie chciałam. W następną niedzielę przyniosę panu z najlepszej kawiarni.
- I tak była zimna.- mruczy pod nosem, a kiedy spowrotem siadam na swoje miejsce puszcza mi oko w lusterku.- A wracając, na treningi też nie chodziłaś?
- Chodziłam, tylko pana nie było. Też wagary?
- Niestety w tym wieku wagary kończą się bezrobociem. Za to urlop na Mazurach z rodziną jest wskazany dla własnych nerwów. Ale wiem od Charliego, że jakoś dużo jeździłaś.
- Pojechałam sobie na dwa dni do Niemczy i spałam w schronisku dla psów.
- Fajny weekend. Pewnie się nie wyspałaś.
- Niestety...- mówię i patrzę w okno.
O, cholera. Przegapiłam przystanek!
Jesteśmy już prawie pod basenem, a przystanek był dużo wcześniej. Zagadałam się, aż tak, że nie zauważyłam, że zatrzymywaliśmy się na przystankach.
- Oj Izzy, ty gapo.- słyszę głos pana Stievensona i czuję jak autobus się zatrzymuje.- Wysiadaj sierotko.
Drzwi otwierają się i widzę, że autobus stoi na basenowym parkingu.
- Jejku, dziękuje panu bardzo.
- Mów mi Harry, sierotko.- mówi i puszcza mi oko, kiedy wysiadam.
- Dobrze, w takim razie dowidzenia, Harry. I za tydzień widzisz mnie z kawą i dodatkowo, czekoladą!
Pan Stievenson serdecznie się śmieje i zamykając drzwi, odjeżdża spod basenu. To miłe, że zatrzymał się pod basenem specjalnie dla mnie. Głupio mi trochę, bo zostawiłam go na pastwę tych zawsze narzekających, złośliwych staruszek. Nie było to jednak mądre posunięcie z jego strony. Przecież gdyby tu stała policja albo jeśli teraz w autobusie ktoś składa skargę na stronie ZKM, Harry może wylecieć z pracy, a u niego w domu, z tego co wiem, nie przelewa się z pieniędzmi. Pan Howk, który największe plotki sprzedaje o swoim bracie, doniósł mi, że ponoć jego żona jest w ciąży z drugim dzieckiem, a właściwie dziećmi, bo to bliźniaczki. Miałam się spytać, bo Charlie to też niezły kawalarz, dowcipniś i też czasem wyolbrzymia oraz koloryzuje fakty, ale trochę mi głupio. Trochę dużo o nim wiem. Za niektóre rzeczy to nawet mi wstyd. No naprzykład, który pasażer wie, jak wygląda sprawa finansowa kierowcy. Albo który pasażer zapoznał się z żoną kierowcy i bywa mieszkaniu jej rodziców. Który pasażer wie, że obecne mieszkanie rodziny kierowcy to dom rodziców żony! Jestem żałosna i dociekliwa.
Odbieram kluczyk w szatni i idąc po schodach, sprawdzam numerek. 182. W progu szatni ściągam buty, pakuję skarpetki do środka. Zdejmuję kurtkę, którą razem z butami wkładam do torby. Robię zamach. Kiedy rzucam torbą orientuje się, że przed moim celem stoi jakaś dziewczyna z mojego klubu i gada z jakąś drugą. Czas zwalnia. Widzę, jak torba leci z zawrotną prędkością w kierunku dziewczyny, która jest zupełnie nie świadoma, tego, że zaraz jej twarz spotka się z ciężką torbą. Zastanawiam się, czy coś zrobić, czy jednak mieć wyrąbane. Jezu, jesteś głupia, czy głupia?!, ganię się w myślach na samo wyobrażenie awantury, jaka się roznieci, w zależnlści jaka to dziewczyna. Są w klubie dziewczyny, które są fankami, które najchętniej ukradły by mi skarpetki i wsadziły sobie pod poduszkę lub robiły z nich breloczki. Są też takie, które uważają mnie za bufonkę i przy każdej okazji oczerniają mnie przy moich byłych przyjaciołach, Owenie, Travisie, Marku, Oliwii, Terzrze, Fredzie a nawet Estelli, za którą i tak nie przepadałam, ale zaliczałam do przyjaciół.
- Uwaga!- krzyczę na wszelki wypadek. Dziewczyna w ostatnim momencie rzuca się na koleżankę, unikajac zdeżenia z torbą.
Kiedy torba londuje bezpiecznie na ławce, podchodzę i siadam na niej, modląc się w duchu, aby to był typ mojej wielbicelki. Kątem oka widzę, że obie dziewczyny stoją w jakimś dziwnym uścisku i gapią się na mnie. Wymieniają ze sobą spojrzenia, a na ich twarzach momentalnie pojawiają się uśmiechy. Nadal się obawiam, bo widzeniem peryferyjnym ciężko ocenić, czy to uśmiech wielkiej radości, czy uśmiech złoczyńcy.
- Hej Isabelle!- wykrzykują entuzjastycznie chórem. Uff... fanki.
Obrzucam je jedno razowym spojrzeniem i nawet nie staram się przypomnieć sobie ich imon. Po prostu i tak wiem, że ich nie znam. Między innymi dlatego inne pływaczki uważają mnie za bufonkę. Znam jedynie imiona moich starych znajomych z klubu, Grażyny (też stara znajoma), Bleur (pływaczki synchronicznej z toru obok, która zagadywała kiedyś do mnie na Facebooku) i trenerki, Helen. Takich mam fajnych znajomych. Jednak na dobrych relacjach zależy mi tylko z Helen. Do reszty się nie odzywam, bo nie potrzebuje kontaktów z rówieśnikami. Po pewnej rzeczy, o której nie chcę wspominać, zależy mi na towarzystwie tylko osób dojrzałych. Teraz nie mam przyjaciół i nie potrzebuję.
- Mówiłam ci, że masz ładne imię?- mówi ta, w którą rzuciłam torbą.- Boże, jak ono pięknie brzmi!
- Ale pięknie dziś wyglądasz!- mówi ta druga.
Puszczam ich komentarze mimo uszu. Każdy ze sztafety A (Marek, Oliwia, Terra, Grażyna) i każdy ze sztafety B (ja,Owen, Fred, Travis), słyszy takie komplementy każdego dnia od świeżaków, którzy widzą w nas autorytet.
Niezwracając uwagi na dalsze pochwały ze strony dziewcząt, przebieram się. Przez osiem lat trenowania nauczyłam się przebierać bez korzystania z przebieralni. Zabieram tylko czepek i okulary, i mijając dziewczyny, wchodzę na nieckę basenu.

IsabelleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz