Rozdział 10

87 6 1
                                    

Peter szedł przez cichą wieś, zastygłą pod padającym śniegiem. Żałoba wisiała w powietrzu. Mężczyźni zebrali się w karczmie, kobiety nadal opłakiwały zmarłą w domu.
Osada zjednoczyła się, piękna w swoim bezruchu. Wszedł do karczmy tylnymi drzwiami i zobaczył, że z ogromnego świecznika wosk ocieka w tym samym kącie, w którym kapał od lat, tworząc na podłodze potężną rzeźbę. Nikt nie kłopotał się jego usuwaniem, a już najmniej Marguerite, która i tak miała ręce pełne roboty.
Na widok baryłek okutych zardzewiałym metalem Peter
przypomniał sobie długie popołudnie spędzone kiedyś z Valerie we wnętrzu pustej beczki. Zastanawiał się, czy i ona pamięta.
Sunąc wzdłuż tylnej ściany, usłyszał, jak ojciec Auguste mówi:
- Wezwałem pomoc.
Miejscowy kapłan, wysoki i nerwowy, był niczym łodyżka polnego kwiatu - dumnie wyprostowany i stanowczy, lecz także kruchy i wiotki.
Wójt łypnął na kapłana i czekał, żeby usłyszeć więcej.
Wbił zęby w cebulę, którą sobie obrał.
- Ze strony kogoś, kto stoi bliżej Boga - ciągnął świątobliwy mąż. Ojciec Auguste nosił na łańcuszku skromną ampułkę zawierającą wodę święconą i chroniącą go od złego.
Trzymał ją teraz w dłoni, jakby mogła go przybliżyć do jego bohatera. - Ojca Solomona.
W sali zapadła cisza. Ojciec Solomon. Był legendą, kapłanem i słynnym łowcą wilkołaków, który uśmiercał bestie
w całym królestwie. Był pomysłowy, odważny i sprytny oraz nie cofnąłby się przed niczym, żeby tylko wyplenić zło.
Wędrowni kupcy opowiadali, że podróżuje z małą armią wojowników przybyłych z Hiszpanii, północnej Afryki i Dalekiego Wschodu.
- Kto dał ci do tego prawo? - Wójt stanął z nim twarzą w twarz.
- Bóg. Najwyższa władza.
- Ty możesz sobie układać plany na przyszły żywot - warknął wójt, podwijając rękawy. - Ten tutaj planuję ja.
- Ale Pan...
Adrien odsunął krzesło i wstał.
- To sprawa wsi - oznajmił stanowczo. - Sami go zabijemy. Wójt żuł cebulę, kiwając głową.
Cesaire wydał cichy syk, jak gdyby chłodził sobie podniebienie po łyknięciu czegoś zbyt gorącego. Wieśniacy odwrócili się ku niemu. To jego córka została zabita. Z aprobatą skinął głową po słowach Adriena.
- Ojciec Solomon ograbiłby nas z naszej zemsty - odezwał się Cesaire.
- Była twoim dzieckiem, ale... - Ojciec Auguste spojrzał na niego błagalnie.
- Jesteśmy tutaj - upierał się Adrien - żeby naprawić zło.
Musimy dzisiaj stanąć ramię w ramię, by pokazać, że będziemy walczyć nie tylko dla pomszczenia naszej przeszłości, ale też po to, by dać sobie nową przyszłość. Żeby pokazać bestii, że mamy dosyć życia w strachu. - Przeszedł za opustoszały kontuar i oparł się na nim.
- Może ojciec Auguste ma rację - Henry zaczął z namysłem, podnosząc się z lawy. - Może powinniśmy zaczekać.
W głębi karczmy Peter zdusił parsknięcie.
Henry chwycił się krawędzi stołu.
Adrien odwrócił się do Henry'ego, piorunując go wzrokiem.
- A może, synu - powiedział spokojnie - powinieneś okazać odwagę.
Henry ciężko nabrał powietrza.
- Chcecie zapolować na Wilka? - Zmrużył oczy, znieważony. - Dobrze więc. Zapolujmy na niego.
Wójt, barczysty i tęgi, o dłoniach wielkich jak pokrywki garnków, energicznie łupnął kuflem o stół.
- Za długo pozwalaliśmy, żeby to trwało. Jesteśmy tutaj, aby odzyskać wolność! - wołał, podburzając zgromadzonych.
Wyjął srebrny sztylet zza pasa i dziabnął nim w stół.
Mężczyźni wymachiwali pięściami na znak poparcia.
- Zabijmy tego przeklętego Wilka! - zakrzyknął.
- Wypiję za to - oświadczył Cesaire, wychylając duszkiem to, co mu zostało w kubku.
Był wczesny wieczór i wszyscy zdali sobie sprawę, że lepiej od razu przystąpić do dzieła. Zaczęli wylewać się przez drzwi, by szykować się na polowanie.
Ojciec Auguste stał na straconej pozycji.
- Czekajcie! Powinniśmy zaczekać na ojca Solomona!
Jednak jego histeryczny apel utonął w chórze burkliwychgłosów i brzęku kufli.
Cesaire zatrzymał się, żeby ponownie napełnić kubek, a w drodze do wyjścia wylał całą jego zawartość na głowę ojca Auguste'a, kładąc kres jego protestom.
Mężczyźni wypadli z karczmy w szarzejące światło. Szli hałaśliwie i deptali świeży śnieg, podrzucając kapelusze w górę i wymachując kapotami nad głową. Zdawało im się, że są kimś więcej niż zwykle, rozpierało ich poczucie celu.
Ich żony usłyszały zgiełk i pobiegły za nimi, wracając potem po zawiniątka z jedzeniem i ciepłe szaliki. Śnieg padał coraz mocniej, sprowadzając prawdziwą zimę wcześniej niż zazwyczaj.
"To będę ja", myślał każdy z mężczyzn. "To ja tego dokonam". Ledwie dostrzegali swoje kobiety czy dzieci i celowo nie zauważali ich zatroskanych twarzy.
Valerie, wywabiona na zewnątrz hałasem, rozglądała się za Peterem. Była zła, że nie wstąpił do jej domu, żeby ją pocieszyć, ale nie pozwoliłaby mu wyruszyć bez pożegnania.
Od razu odszukała go w tłumie - jego ciemne włosy i czarny płaszcz odcinały się na tle białego śniegu. Słowa matki rozbrzmiewały jej w uszach. Zastanawiała się, czy źle by się to dla niej skończyło, gdyby wyszła za mąż z miłości, skoro jej matka tego nie zrobiła; gdyby ona sama doświadczyła większego uczucia niż jej matka kiedykolwiek w życiu.
Widząc ją, Peter skręcił do szopy. Trudno było stwierdzić, czy jego twarz spochmurniała, gdy ją zobaczył, czy możetylko padł na nią cień. Odsuwając rozmyślania na bok, Valerie zeszła na dół i podążyła za nim w pajęczyny i kurz.
- Bądź ostrożny - powiedziała, sięgając palcami do jego dłoni. - Dopiero co straciłam siostrę. Nie mogę stracić i ciebie.
Poczuła, że się cofa. Jej dłoń zawisła w powietrzu, a potem opadła. Koniuszki palców mrowiły.
Peter popatrzył na nią, także aż do bólu pragnąc jej dotknąć, jednak starał się być silny.
- Wiem. Ale, Valerie, to jest złe.
- Co takiego?
- Nie możemy tego zrobić.
Valerie nie rozumiała. Dostrzegała jedynie udręczoną twarz Petera.
"Uratuję go" pomyślała.
- Musisz na to przystać. Musisz poślubić Henry'ego - powiedział.
Zbita z tropu, potrząsała głową, jakby zakosztowała czegoś gorzkiego.
- Ale ja chcę być z tobą. - Mówiąc to, czuła się głupio, lecz naprawdę tak myślała: że nie może stracić i jego.
- Twoja siostra dopiero co umarła...
- Nie. Nie. Jak śmiesz się tym tłumaczyć! - Peter nawet nie pofatygował się, by złożyć kondolencje, a teraz usiłuje tłumaczyć się śmiercią Lucie.
- Valerie. Nie rób z naszej znajomości czegoś, czym ona nie jest - odparł, uodparniając się na jej czar. - To przeszłość. Nic więcej. - Wypowiedział to gładko, starannie.
Dziewczyna cofnęła się, zraniona jego słowami.
- Sam w to nie wierzysz - upierała się, kręcąc głową.
Jednak on pozostał niewzruszony, z bezlitośnie srogim wyrazem twarzy. Uparcie na nią nie patrzył. Jednak dotknął jednym palcem pasemka jej jasnych włosów. Nie potrafił się powstrzymać.
Czując raptowny ucisk w krtani, gwałtownie odepchnęła Petera i wybiegła w tłum. Szła do domu, ale pod ubraniem jej ciało było jak martwe.
- Valerie, szukałem cię.
To był Henry Lazar. Niechętnie spojrzała w jego brązowe oczy, dostrzegając różnicę między nim a Peterem. Oczy Henry'ego były szeroko otwarte, ciepłe, nie taiły niczego... Albo może po prostu nie miało co się za nimi kryć.
Valerie obejrzała się i nie zobaczyła ani śladu Petera.
Starała się pozbierać potrzaskane uczucia.
- Zrobiłem coś. Dla ciebie.
Henry widział, że myślami jest ona gdzie indziej, ale mówił dalej.
- Wybacz, wiem, że to nieodpowiednia pora. To, przez co przechodzisz... Powinienem był zaczekać... - Obejrzał się przez ramię i zobaczył Petera znikającego w tłumie. - Ale na wypadek gdybym nie wrócił, chciałem dać ci to.
Valerie opierała się uczuciu do Henry'ego, postanowiła, że nawet go nie polubi. Jego urok, jego czarująca prawość teraz już nigdy nie zawrócą jej w głowie.
Lecz on sięgnął do kieszeni i wyjął cienką miedzianą bransoletkę. Była prosta i elegancka, ozdobiona maleńkimi kutymi wgłębieniami i delikatnymi wypukłościami.
- Ojciec nauczył mnie, jak ją zrobić, jak ozdobić, żebym któregoś dnia dał ją kobiecie, którą pokocham.
Na przekór samej sobie Valerie była poruszona. To było coś, co jej podarowano, gdy wszystko inne traciła.
- Znowu będziesz szczęśliwa - powiedział z miną kogoś, kto wie, co mówi, i zapiął jej bransoletkę na nadgarstku. - Daję słowo.
Valerie poczuła dziwne ukojenie.
Adrien podszedł, położył dłoń na ramieniu Henry'ego i zaprosił go do wrzaskliwej zgrai mężczyzn opuszczających wioskę. Chłopak ścisnął rękę ukochanej, po czym wyprostował się i dołączył do grupy.
Valerie stała wraz z innymi kobietami, patrząc, jak mężczyźni wyruszają. Nie podobał jej się ten podział płci.
Palce aż ją swędziały, żeby także chwycić za broń, żeby czegoś dokonać, zabić coś w gniewie.
Wypatrzyła ojca, bezszelestnie wlokącego się z tyłu. Wrak człowieka zakutany w gruby płaszcz. Pospieszyła do niego.
Jego oczy były jak rozbite lustra.
- Idę z wami - oznajmiła mu, usiłując nie dopuścić, by w jej głosie zabrzmiała litość.
- Nie.
- Ale ona była moją siostrą.
- Nie, Valerie. - Zarzucił sobie siekierę na ramię. - To nie dla kobiet.
- Przecież wiesz, że jestem odważniejsza niż większość z tych mężczyzn. Mogę...
Zdumiona urwała w pół słowa, gdy jego dłoń chwyciła ją za ramię. Ostatnio odczuwała jego siłę, kiedy jako mała dziewczynka zadzierała głowę, a on górował nad nią na swoich ojcowskich wyżynach.


- Ja się tym zajmę - powiedział z oszalałym spojrzeniem.


- Nie możesz iść. Tylko ty mi zostałaś. Rozumiesz?


W tej chwili zobaczyła w nim swojego ojca i znowu go podziwiała. Powrócił z całą swoją mocą. A ona poczuła się dobrze i bezpiecznie.


Przytaknęła.


- Dobrze. Rozluźnił uchwyt.


I wtedy, jak gdyby patrzyła na dogasającą świecę, ujrzała, jak ojcowska siła go opuszcza. Smutny człowiek, który w nim pozostał, wzruszył ramionami i uśmiechnął się uśmiechem, który od lat powtarzał: "Tak, to ze mnie się śmieją, ale przynajmniej jestem tego świadom".


- Jeżeli nie wrócę, to ty, moja córko, odziedziczysz mój nocnik - zażartował.


Nie zdołała się roześmiać. Patrzyła za nim, gdy znikał w tłumie.


"Nie potrafi się nawet zamachnąć siekierą, żeby trafić w


pień", pomyślała. "Jak stanie oko w oko z krwiożerczą bestią?".


Valerie zawróciła do chaty, myśląc o herbatce z szałwii, która została w jej sakwie.


Kiedy wszystkie kobiety podreptały z powrotem do domów, a jej matka pogrążała się we śnie dzięki porcji babcinego naparu, Valerie zrobiła to, co wydawało się konieczne. Narzuciła na siebie zgrzebny szary płaszcz z wystrzępionym brzegiem i połatanym skórzanym kołnierzem.


Wiedziała, dokąd poszli, gdzie Wilk urządził sobie leże.


Widziała kości na szlaku wiodącym do góry Grimmoor i Lasu Czarnego Kruka. Podążając za ostatnimi mężczyznami przez opustoszałą wieś, skręciła w ciemne boczne zaułki, żeby jej nie widziano.
Nasłuchiwała i przyglądała się, idąc równoległą trasą.


Obserwowała, co robią mężczyźni, gdy są razem sami, jak stado dzikich zwierząt.


Claude, dźwigając widły i kuchenny nóż, pojawił się w naprędce skleconym wojennym stroju, jaki zrobił sobie ze starych rondli i patelni.


- I-i-idę - powiedział z przekonaniem. Jego ręce wystrzeliły na boki jak spłoszone ptaki.


- Bestie nie mają wstępu - zakrzyknął jeden z mężczyzn.


Grupa się roześmiała, odganiając Claude'a. Valerie żałowała, że nie może do niego podejść, i ucieszyła się, widząc, że Roxanne spieszy za nim, żeby go odprowadzić do domu.


Współczuła chłopakowi, ale zgadzała się, że powinien zostać w domu, gdzie będzie bezpieczny.


Zobaczyła, jak Cesaire dogania Adriena na czele gromady.


Wyglądał imponująco i gniewnie, szurając buciorami po zaśnieżonej ziemi i dzielnie brnąc naprzód.


- Może kapkę? - Trochę alkoholu wychlapało się z odkręconej flaszki, gdy ją podawał.


Adrien odmówił ruchem ręki. Cesaire wzruszył ramionami i pociągnął solidny łyk.


- Dziękuję, żeś stanął w obronie mojej Lucie - powiedział Cesaire.


- Wkrótce będziemy rodziną. - Adrien skinął głową. - Ty postąpiłbyś tak samo.


Valerie nigdy wcześniej nie widziała, by tych dwóch mężczyzn było w tak dobrej komitywie. Kto by uwierzył, że najzamożniejszy człowiek we wsi i miejscowy pijaczyna mogą znaleźć coś, co ich łączy? Domyślała się, że nawet pijak może posiadać coś, czego pragnie zamożny człowiek: wartościowy przedmiot, który można dodać do rodzinnego skarbczyka. Jej policzki oblał rumieniec, gdy do niej dotarło: "Jestem tylko rzeczą do przehandlowania".
Valerie ścigała wzrokiem białego królika, ledwie widocznego na śniegu. Dostrzegła błysk pary wilgotnych czarnych oczu. Jednak teraz nie pora na zabawy.


Zobaczyła, że Peter i Henry posępnie kroczą po przeciwnych stronach ścieżki, ani na moment nie zwalniając tempa. Żaden nie chciał dać się wyprzedzić drugiemu.


Byli czujni, ciekawi jeden drugiego, ale obaj ośmielali się zerknąć tylko wtedy, gdy byli pewni, że ten drugi spogląda gdzie indziej.


Mknąc chyżo, żeby dotrzymać im kroku, i stąpając lekko, by nie robić hałasu, Valerie podniosła wzrok na napęczniały karmazynowy księżyc, brzemienny groźbą na nocnym niebie.


Nie zniosłaby utraty jeszcze kogoś tej nocy.

Dziewczyna w czerwonej pelerynieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz