Valerie czekała, siedząc na skraju drogi z wyciągniętymi nogami. Ziemia była wilgotna od porannej rosy. Dziewczyna nie martwiła się, że ktoś przejedzie jej po nogach; nigdy nie
kłopotała się takimi rzeczami. Była teraz starsza - dziesięć lat upłynęło od owej straszliwej nocy, kiedy spojrzała złu prosto w oczy. Dzisiaj, przechodząc obok ołtarza, nawet nie
zauważyła stosu kości ofiary złożonej poprzedniej nocy.
Podobnie jak wszystkie pozostałe dzieci w wiosce, przez całe życie widywała to raz w miesiącu i przestała rozmyślać o tym, co to oznacza.
Większość dzieci w jakimś momencie swego życia ulegała obsesji na punkcie pełni księżyca, przystając następnego ranka przed ołtarzem, żeby przyglądać się zaschniętej krwi i
zadawać pytania: „Czy Wilk mówi?", „Czy jest taki jak inne wilki w lesie?", „Dlaczego Wilk jest taki zły?". Odpowiedzi, jakie otrzymywały, często były bardziej frustrujące niż ich brak. Rodzice starali się chronić dzieci, uciszając je, zakazując im o tym rozmawiać. Jednak niekiedy ujawniali strzępek informacji, mówiąc: „Składamy tutaj ofiary, żeby Wilk nie przychodził i nie pożerał ślicznych małych dziewczynek
takich jak ty", jednocześnie szczypiąc je w nosek.
Od czasu spotkania z Wilkiem Valerie przestała o niego pytać. Jednak nocami często nachodziło ją to wspomnienie.
Budziła się wtedy i obserwowała Lucie, śpiącą jak suseł, leżącą w ich wspólnym łóżku zbyt nieruchomo. Czując się rozpaczliwie samotna, przez długie chwile wpatrywała się w siostrę, aż wreszcie panika stawała się nie do zniesienia.
Wtedy wyciągała dłoń, żeby poczuć bicie serca Lucie.
- Przestań! - mruczała sennie Lucie, podnosząc rękę, żeby pacnąć jej dłoń. Valerie wiedziała, że jej siostra nie lubi rozmyślać o biciu swojego serca. Przypominało jej, że jest żywą istotą, niedoskonałą, po prostu ciałem i krwią.
Valerie przebiegała palcami po chłodnej drodze, wyczuwając szczeliny między kawałkami starego piaskowca.
Kamień wydawał się łamliwy, jakby miał się zaraz rozpaść, tak jakby gnił od środka, ona zaś mając odrobinę więcej czasu, mogłaby go rozkruszyć palcami. Liście na drzewach zżółkły, jakby wchłonęły cały blask wiosennego słońca i zachowały go na zimę.
W dzień taki jak ten łatwiej było odsunąć od siebie myśl o
wczorajszej pełni księżyca. W całej wsi wrzało, gdyż wszyscy szykowali się do sianokosów: mężczyźni biegali z pordzewiałymi sierpami, a kobiety wychylały się z okien swoich chat, wrzucając pajdy chleba do podstawianych w biegu koszyków.
Wkrótce Valerie dostrzegła szeroką, piękną twarz Lucie idącej drogą. Jej siostra wracała z klamką, którą zaniosła do kowala do naprawy, a kilka małych córek miejscowych wieśniaków ciągnęło za nią i wykonywało dziwaczne, rytualne figury. Kiedy podeszły bliżej, Valerie zorientowała się, że Lucie uczy cztery dziewczynki, jak ładnie dygać.
Starsza siostra miała w sobie łagodność, jakiej nie miał nikt inny, łagodność ciała i ducha. Jej włosy nie były ani rude, ani płowe; były i takie, i takie. Nie pasowała do Daggorhorn; powinna mieszkać w jakiejś pogodnej krainie, gdzie niebo jest marmurkowo żółte, błękitne i różowe, niczym akwarele. Jej słowa brzmiały jak poezja, a głos jak słodka muzyka. Valerie miała wrażenie, że jej rodzina tylko pożyczyła sobie Lucie.
„Jak dziwnie jest mieć siostrę", pomyślała. „Kogoś, kim samemu mogłoby się być".
Lucie przystanęła przed nią, a łańcuszek dziewcząt również się zatrzymał. Dziewczynka z ubłoconymi kolanami krytycznie spojrzała na Valerie, rozczarowana, że nie jest bardziej podobna do starszej siostry. We wsi zawsze myślano o Valerie jako o tej drugiej, bardziej tajemniczej z sióstr, tej „nie - Lucie". Dwie dziewczynki przypatrywały się
mężczyźnie po drugiej stronie drogi, który gorączkowo starał się zaprząc wołu do wozu.
- Hej! - Lucie okręciła czwartą z dziewczynek, pochylając się, żeby przytrzymać jej małe rączki nad głową. Pilna uczennica wahała się, czy się odwrócić, nie chcąc spuścić wzroku ze swojej bohaterki. Pozostałe dziewczęta sprawiały wrażenie zniecierpliwionych, tak jakby i one powinny zostać w to włączone.
Valerie potarła nogę, zdrapując strup. Lucie powstrzymała dłoń siostry.
- Zostanie blizna.
Nogi Lucie były doskonałe, nieskazitelne. Nawilżała je miksturą z pszennej mąki i oleju, kiedy zostawały jakieś nadwyżki.
Przyglądając się własnym nogom - pogryzionym przez owady, posiniaczonym i podrapanym - Valerie spytała:
- Czy słyszałaś coś o obozowaniu? Lucie nachyliła się ku niej.
- Wszystkie inne dostały zgodę! - szepnęła. - Teraz musimy pójść.
- Cóż, trzeba jeszcze przekonać matkę.
- Spróbuj.
- Rozum ci odjęło? Mnie ona nigdy nie da zgody. To ty zawsze dostajesz wszystko, czego chcesz.
- Być może. - Wargi Lucie były duże i różowe. Kiedy się denerwowała, zagryzała je i różowiały jeszcze bardziej. - Może masz rację - powiedziała, uśmiechając się szeroko. - Tak czy owak, wyprzedzam cię o krok.
Z chytrym uśmiechem wyciągnęła swój koszyk ku Valerie, która odgadła, co jest w środku, jeszcze zanim to zobaczyła. Albo może wywąchała. Ulubione ciasteczka ich matki.
- Ależ to świetny pomysł! - Valerie wstała, otrzepując kurz z ubrania.
Lucie, zadowolona z własnej zapobiegliwości, objęła siostrę ramieniem. Razem odprowadziły dziewczynki do ich matek, które pracowały w ogródkach. Kobiety w tej wiosce były twarde, a jednak nawet te najbardziej gburowate uśmiechały się do Lucie.
W drodze do domu minęły kilka świń charczących jak chorzy starcy, koźlątko próbujące dreptać za paroma lekceważącymi je kurczakami oraz krowę błogo przeżuwającą siano.
Minęły długi rząd domostw, stojących na palach jak na szczudłach, jakby gotowych odejść w dal, i dotarły do przedostatniego domu. Wdrapawszy się po drabinie, dziewczęta wkroczyły w krajobraz tworzący ich życie.
Drewniana komoda była tak koślawa, że szuflady nie chciały się zamykać. Z ramy łóżka odłaziły drzazgi. Tara do prania, którą ich ojciec poprzedniej zimy wykonał dla matki, już się zużyła - potrzebna jej była nowa. Kosz na jagody, niski i płaski, żeby żadne się nie pogniotły. Snop światła wpadającego przez okno oświetlał kilka unoszących się w powietrzu piórek z poduszki, przypominając Valerie o czasach, gdy jako dzieci skakały po materacu, a wokół nich wznosiły się całe obłoki pierza.
Niewiele różniło ich dom od innych. Sprzęty w Daggorhorn były proste i praktyczne. Wszystko służył jakiemuś celowi. Stół miał cztery nogi, płaski blat, i tyle.
Ich matka, oczywiście, przebywała w domu. Trudząc się przy piecu, zatapiała się w myślach. Włosy miała upięte w luźny kok na czubku głowy, a kilka kosmyków swobodnie opadało jej na kark.
Zanim dziewczęta weszły, Suzette rozmyślała o swoim mężu, o wszystkich jego wadach i zaletach. Wadą, za którą winiła go najbardziej - wadą niewybaczalną - było to, że
brakowało mu wyobraźni. Pomyślała o dzisiejszym dniu. W marzycielskim nastroju, gotowa ofiarować mu kolejną szansę, spytała z nadzieją: „Jak ci się zdaje, co jest za palisadą?". On zaś przeżuł kęs strawy i połknął go. Potem wlał w siebie trochę piwa. Wyglądał, jakby się zastanawiał. „Mnie się widzi, że całe mnóstwo tego samego". Suzette poczuła się tak, jak gdyby miała paść na ziemię.
Ludzie trzymali się z dala od jej rodziny. Kobieta czuła się odcięta od wydarzeń, niczym marionetka, której przecięto sznurki.
Mieszając potrawkę, uświadomiła sobie, że została uwięziona w wirze - im bardziej się z nim zmagała, z tym większą siłą była ściągana w dół, w dół i w dół...
- Matko! - Lucie stanęła za nią i delikatnie połaskotała ją w plecy.
Suzette wróciła do świata córek i jeszcze niegotowej potrawki.
- Chce wam się pić, dziewczęta? - rozpromieniła się, napełniając wodą dwa kubki. Dla Lucie osłodziła wodę odrobiną miodu, ale wiedziała, że Valerie tego nie zechce. - Dziś dla was wielki dzień -powiedziała, wręczając każdej z dziewczyn właściwe naczynie.
Suzette była wdzięczna za pretekst umożliwiający pozostanie w domu, żeby gotować posiłek dla robotników.
Powróciła do mieszania potrawki w olbrzymim okrągłym garnku z uchami po obu stronach. Garnek miał nisko umieszczony brzusiec, na którego widok Lucie zawsze czuła się nieswojo, ponieważ nie była to idealna półkula.
Dziewczyna nie lubiła, gdy coś wydawało się niekompletne.
Valerie zerknęła do środka. W garnku znajdowała się mieszanina brązowego owsa oraz złotawych i szarych ziaren, a kilka zielonych groszków jaskrawo odcinało się od reszty.
Lucie trajkotała, a Valerie w tym czasie zaczęła pomagać matce przy krojeniu marchwi na podłużne kawałki. Suzette milczała.
Paplanina Lucie wypełniała ciszę, lecz Valerie zastanawiała się, czy coś się stało. Przeczekując nastrój matki, tak jak się tego nauczyła w przeszłości, dodała do garnka trochę warzyw. Jarmuż, czosnek, cebulę, pory, szpinak i pietruszkę.
Dziewczyna nie mogła wiedzieć, że Suzette powróciła do rozmyślań o swoim mężu. Cesaire był troskliwym ojcem i oddanym mężem. Ale to nie wszystko, co Suzette niegdyś sobie obiecywała. Gdyby w oczekiwaniach poprzeczkę ustawiono niżej, jego niedociągnięcia mogłyby nie wydawać się tak katastrofalne.
Suzette wdzięczna była za to, co robił, za dotrzymane obietnice. Czuła, że odpłaciła mu za nie dostatecznie, utrzymując schludny dom i kochając ich dzieci. Musiała przyznać, że być może w małżeństwie, tak jak w każdym innym zobowiązaniu wynikającym z umowy, w kwestiach posiadania i bycia posiadanym nie przewidziano miejsca na miłość.
Usatysfakcjonowana takimi wnioskami Suzette odwróciła się do swoich córek, by ujrzeć Valerie wpatrującą się w nią tymi swoimi przenikliwymi zielonymi oczyma, niemal jak gdyby mogła usłyszeć myśli swej matki. Nie wiedziała, skąd u córki takie oczy; zarówno jej własne, jak i Cesaire'a były jasnobrązowe. Odchrząknęła.
- Dobrze, że pomagacie, dziewczęta. Mówiłam to już wcześniej i powtórzę jeszcze raz: będziesz musiała umieć poradzić sobie z gotowaniem, Valerie, kiedy zaczniesz budować własną rodzinę. Lucie już to wie.
Starsza córka była taka jak Suzette. Obie przewidywały i planowały. Valerie i Cesaire prędko myśleli i prędko działali.
- Mam siedemnaście lat. Nie spieszmy się.
Valerie przecięła łupinę i blade, aksamitne wnętrze ziemniaka. Pozwoliła obu połówkom upaść i odbijać się po nierównym stole. Nie lubiła myśleć o rzeczach, o których jej matka zawsze koniecznie chciała rozmawiać.
- Jesteś w wieku odpowiednim do zamęścia, Valerie. Jesteś teraz młodą kobietą.
Po tym stwierdzeniu wszelkie myśli o jakichkolwiek przyszłych obowiązkach uleciały siostrom z głów. Dostrzegły właściwy moment.
- A zatem, matko, wkrótce idziemy na sianokosy - zaczęła Lucie.
- Tak, oczywiście. Twój pierwszy raz, Valerie - odparła Suzette, spoglądając w dół, żeby ukryć dumę. Zaczęła siekać kapustę.
- Niektórzy, w tym kobiety, zostają po pracy... - dodała Valerie.
- ...na małe ognisko - ciągnęła dalej Lucie.
- Mmm - hmmm - mruknęła Suzette; myślami już zaczynała się oddalać.
- Matka Prudence zabiera inne dziewczęta pod namiot... - powiedziała Valerie.
- ...i chciałyśmy wiedzieć, czy możemy pójść - dokończyła Lucie.
- Z matką Prudence? - Suzette przyswoiła sobie jedyną konkretną informację, jaką jej podano.
- Tak - potwierdziła Valerie.
Matka zdawała się akceptować to wyjaśnienie.
- Czy inne matki już się zgodziły?
- Tak - znów odezwała się Valerie.
- Dobrze. Chyba to wystarczy - odpowiedziała z roztargnieniem Suzette.
- Dziękujemy, dziękujemy, dziękujemy!
Dopiero wtedy, widząc bezmiar ich wdzięczności, Suzette uzmysłowiła sobie, że udzieliła pozwolenia na coś, na co być może nie powinna się zgadzać.
- Nie mogę uwierzyć, że się zgodziła! - wykrzyknęła Valerie.
- To było świetne, jak bez przerwy mówiłaś „tak", że aż nie miała czasu do namysłu!
Dziewczęta bez pośpiechu szły zrytą koleinami drogą na główny plac.
- A ty byłaś świetna, gdy tak ją łaskotałaś w plecy!
- To było dobre, prawda? Wiem, że to lubi. - Lucie uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Lucie! Nie mów, że zabrałaś całą szafę. - Ich przyjaciółka Roxanne zerkała na nie zza rogu. jej jasne brwi ściągnęły się, gdy z troską zmarszczyła czoło. Zza niej wyłoniły się jeszcze dwie dziewczyny: Prudence i Rose.
Lucie tuliła swój pakunek w ramionach i Valerie poniewczasie zorientowała się, że zawiniątko pęka w szwach.
- Będziesz musiała to wszędzie z sobą nosić przez cały dzień - powiedziała Valerie.
Prudence skrzywiła się, wiedząc, że Lucie niekiedy bywa zbyt ambitna.
- Nie zamierzamy nosić tego za ciebie, jeśli się zmęczysz.
- Dodatkowe koce. - Lucie uśmiechnęła się. Łatwo marzła.
- Planujesz towarzystwo? - spytała Rose, unosząc jedną brew.
Valerie pomyślała, że ich trzy przyjaciółki wyglądają jak trójka mitycznych bogiń. Roxanne miała włosy rdzawej barwy i proste. Były tak delikatne, że zdawało się, iż wszystkie zmieściłyby się w jednym źdźble słomy. Jej piegi były blade niczym cętki na skrzydłach motyla. Sądząc po wszystkich jej gorsetach, bluzkach i chustach, Valerie nie miała wątpliwości, że jest nieśmiała, jeśli chodzi o własne ciało.
Rose wręcz przeciwnie, zawsze luźno wiązała bluzkę i nie spieszyła się poprawiać tasiemek, jeżeli dekolt opadł nieco za nisko. Była ładna, o ustach w kształcie serca i ostrych rysach - wciągała policzki, by dodatkowo to podkreślać. Jej włosy były tak ciemne, że aż czarne, brązowe lub granatowe, zależnie od światła. Gdyby przyodziać Rose w wytworniejszy strój, mogłaby niemal uchodzić za damę... przynajmniej do chwili, kiedy otworzy buzię.
Prudence była melancholijną pięknością o jasnobrązowych
włosach i wyrachowanym obejściu. Często zanadto się spieszyła z przykrym słowem, lecz zwykle później przepraszała. Była wysoka i raczej władcza.
Cała piątka dziewcząt skierowała się przez wrota i dalej pod górę na pola, przyłączając się do pochodu równie podekscytowanych mężczyzn. Wioska czuwała w gotowości, nastrój oczekiwania unosił się w powietrzu niczym woń silnej i rzadkiej przyprawy.
Brat Roxanne, Claude, zrównał się z nimi, próbując przy każdym kroku kopnięciem przesuwać kamień i potykając się przy tym. - H - h - hej.
Claude miał bystre szare oczy. Nieco młodszy niż dziewczęta, był wioskowym odmieńcem, który od zawsze wydawał się odrobinę... inny. Bez żadnego powodu nosił jedną zamszową rękawiczkę i bez ustanku tasował talię samodzielnie wykonanych kart, które miał przy sobie przez cały czas. Kieszenie zawsze wisiały mu wywleczone na zewnątrz z patchworkowych portek, łataniny ze wszelkich skrawków workowego płótna i skóry, jakie jego matka miała pod ręką. Dokuczano mu z ich powodu, lecz on na to nie zważał; był dumny z niesłychanego dzieła swojej matki, która długo w noc ślęczała przy ich szyciu, choć i tak wystarczająco ciężko harowała w karczmie.
Powiadano, że Claude jako niemowlę został upuszczony na głowę i że to dlatego jest taki dziwaczny. Valerie uważała, że to bzdura. Claude był piękną duszą.
Kłopot polegał na tym, że zamiast pchać się, żeby wtrącić
swoje trzy grosze, jak to czynili wszyscy, on naprawdę słuchał. A to sprawiało, że ludzie mieli go za przygłupa. On jednak był życzliwy i dobry, kochał zwierzęta i ludzi.
Nigdy nie prał sobie skarpet. I nikt też nie prał ich dla niego.
Oboje z Roxanne byli piegowaci, ale Claude bardziej - piegi miał nawet na wargach.
Wszyscy nazywali ich rudzielcami, lecz Valerie nigdy nie pojęła czemu. Przyszło jej do głowy, że najpewniej to z braku wyobraźni. Ona określiłaby barwę włosów rodzeństwa jako „zachód słońca o szóstej po południu". Jako „wici alg z dna jeziora". Całe życie zazdrościła im tych włosów, ponieważ w jej mniemaniu były czymś wyjątkowym, znakiem od Boga.
Claude i Valerie słuchali, jak pozostałe dziewczęta trajkoczą o chłopcach z okolicznych wiosek, którzy przybędą, żeby pomagać przy pracach w polu. Claude stracił zainteresowanie ich rozmową i powlókł się z powrotem w kierunku domu.
W powietrzu dała się wyczuć jakaś zmiana, gdy dziewczęta mijały prowizoryczny warsztat kowala rozstawiony przy ścieżce żniwiarzy. Pojawiła się czujność.
Przyspieszony oddech. Rozproszenie uwagi. Valerie spod przymrużonych powiek z rozczarowaniem spojrzała na przyjaciółki; przecież były zbyt rozsądne, żeby tracić głowę przez chłopaka. Henry'ego Lazara.
Był żylasty i dziarski, miał krótko przycięte włosy i swobodny uśmiech. Dziewczęta zobaczyły, że pracuje na zewnątrz warsztatu wraz z jego równie przystojnym ojcem, Adrienem - reperowali osie do wozów potrzebnych do zwózki.
Tak jak niektórzy ludzie uwielbiają gotować albo zajmować się ogrodem, tak Henry kochał zawiłości zamków, proces ich wymyślania, projektowania i wykonywania. Kiedyś pokazał Valerie kilka z nich, kwadratowych i okrągłych, jeden przez przypadek w kształcie głowy kota, inny niczym odwrócony do góry nogami dom narysowany przez dziecko albo jak rodowy herb. Niektóre czarne, inne złote, a jeszcze inne złote pod sczerniałym nalotem.
Valerie ze swobodą pomachała do niego ręką, podczas gdy jej przyjaciółki przeszły, milcząc, uśmiechając się nieśmiało i
przemykając pospiesznie. Tylko Lucie uprzejmie dygnęła.
Henry skinął głową z szerokim uśmiechem.
Rose w ostatniej chwili pozostała w tyle, chcąc dopilnować, że jej oczy napotkają spojrzenie Henry'ego i przykują je na tyle długo, by poczuł się nieswojo.
Poza tym dziewczęta udawały, że Henry ani trochę ich nie interesuje, i z zażenowaniem powróciły do rozmowy.
Przebywając tak blisko niego, czuły, że przyznanie się, jak bardzo je pociąga, odsłoniłoby ich słaby punkt. Oprócz tego każda dziewczyna mogła mieć wrażenie, że tak jakby zachowuje Henry'ego wyłącznie dla siebie. Valerie nie mogła się nie dziwić, dlaczego jej własna reakcja tak różni się od reakcji pozostałych dziewczyn. To prawda, że Henry był atrakcyjny, czarujący, wysoki i miły, ale spotkanie z nim nie przyprawiało jej o zawrót głowy.
- Mam nadzieję, że nie zapomniałyście, kto się dzisiaj zjawi - docinała im Valerie.
- Niektórzy z nich muszą być urodziwi - wtrąciła Lucie. - Choćby dla równowagi.
Dziewczęta popatrzyły po sobie nawzajem i wzięły się za ręce, raz po raz zgodnie podskakując. Tej nocy będą wolne. A w Daggorhorn noc wolności oznaczała wszystko.
CZYTASZ
Dziewczyna w czerwonej pelerynie
Loup-garouSiostra Valerie była piękna, dobra i urocza. A teraz nie żyje. Henry, przystojny syn kowala, próbuje pocieszyć Valerie, lecz jej zbuntowane serce bije mocniej dla kogoś innego - drwala uważanego za wyrzutka, Petera, który proponuje dziewczynie inne...