Mężczyzna w kostiumie Wilka nadwyrężył nerwy Valerie, już i tak mocno zszarpane. Prawie zapomniała, że trwa "święto" wójta. Wkraczając na plac z przeczulonymi zmysłami, poczuła utkwione w sobie spojrzenie. Przelękniona popatrzyła w lewo i ujrzała, że to kierują się na nią oczy dzika, którego głowę niesiono na cynowym półmisku. Miał w pysku rumiane jabłko i winogrona zamiast oczu, co nadawało im nieobecny wygląd.
Strzelista podobizna Wilka została wzniesiona z piramidy korzeni, zaostrzonych palików i odpadków. Płonęła w odległym krańcu placu, wypluwając iskry z poczerniałej paszczy. Krwawy księżyc wisiał na pustym niebie jak dojrzały owoc.
Z kilku uginających się desek sklecono podest, na którym paru drwali z pasterzem kóz kręciło korbkami przy lirach korbowych i brzdąkało na lutniach. Krawiec Simon dorwał się do kobzy, a instrument charczał przeraźliwie i głośno jak zdychające zwierzę. Muzykanci co sił w płucach dęli w rogi, tracąc dech i wciągając kolejny haust, nim zaczęli od nowa.
Pomimo całego przepysznie wyglądającego jadła plac wypełniała woń gnijących śmieci i ludzkiego potu. Valerie poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Szukała wzrokiem Solomona i jego ludzi, lecz ich nie widziała.
Zauważyła wcześniej, że rozłożyli się obozem w obszernej stodole za spichlerzem, i domyśliła się, że teraz muszą się tam gnieździć, odmawiając udziału w zabawie.
Wieśniacy bawili się do upadłego, zagłuszając w ten sposób wątpliwości, czy w ogóle powinni świętować. Tańczyli zapamiętale i dziko, żeby móc zapomnieć się w szaleństwie.
Kilku mężczyzn, za dnia szanowanych mieszkańców, wlokło się na czworakach, niszcząc sobie portki na śniegu. Jakaś kobieta przewróciła się w błoto tuż przed Valerie, ale zanim dziewczyna zdążyła pomóc jej się podnieść, ta już została porwana do tańca. Mężczyźni czerwoni na twarzach okręcali swoje tęgie partnerki, z bliska podziwiając krągłości swoich żon, trzymając się z nimi za ręce nad głową. Siostry tańczyły z młodszymi braćmi, lecz wzrok wbijały w muzykujących młodzieńców. Głosy niosły się echem po placu, tak jakby znajdowały się tam całe setki ludzi więcej niż w rzeczywistości.
Otoczona wszystkimi ludźmi, jakich znała, Valerie czuła się zupełnie samotna.
Suzette nie podniosła wzroku i bez słowa wtopiła się w tłum. Valerie zobaczyła wójta z jego łysą głową błyszczącą od potu, królującego przy długim stole ustawionym przed karczmą. Skinął na nią, by się przyłączyła, lecz ona zignorowała go ze wzgardą. Trudno było jednak upierać się przy pełnym goryczy oburzeniu. Zbyt wielu ludzi dało się pochwycić w szał świętowania, by obwiniać o wszystko jedną konkretną osobę. Pogrążenie w żalu było wyczerpujące.
Valerie dała za wygraną.
Jej ojciec szybko i mocno dmuchał w woli róg, bezsensownie sygnalizując początek święta, które ludzie już dawno rozpoczęli. Róg rozbrzmiewał długo i nisko, niczym ktoś wydmuchujący nos.
- Hej! Hej! Słuchajcie wszyscy!
Valerie i ludzie w pobliżu odwrócili się w stronę piskliwego głosu. Marguerite chwyciła przewrócone zardzewiałe wiadro, żeby dodać sobie wzrostu, i gramoliła się na nie, wyrzucając ręce nad głowę.
- Cicho, wszyscy! - Prowizoryczna trybuna spoczywała na pochyłym gruncie i zaczynała przechylać się do tyłu.
Henry złapał szynkarkę, żeby przytrzymać ją, nim upadnie. Ludzie przy końcach stołu gadali dalej, albo jej nie słysząc, albo ją lekceważąc. Marguerite uniosła cynowy kubek.
- Za wójta! - Następnie, gdy dotarło do niej, że przykuła uwagę wszystkich, dodała: - Za jego, hę, jego męstwo i za jego odwagę, i za jego bohaterstwo.
Valerie zastanawiała się, czy kobieta zamierza powiedzieć coś więcej. Wydawało się, że i ona nie jest pewna, od samego początku nie wiedząc, co chce mówić.
- I za... za ukatrupienie tego Wilka na śmierć, że już jest martwy jak gwóźdź. Jak te gwoździe, co je robi mały Henry.
Syn kowala uśmiechnął się, usiłując przybrać uprzejmy wyraz twarzy.
- Chociaż już wcale nie jest taki maty - mrugnęła do niego, kołysząc biodrami dla podkreślenia swoich słów. A Claude i Roxanne, stojący z boku jedno przy drugim, choć oboje oblali się jaskrawym rumieńcem, wspaniałomyślnie się nie odezwali. Nie po raz pierwszy matka ich zawstydzała.
Valerie posłała Roxanne współczujące spojrzenie.
Valerie trzymała się na uboczu. Cierpienie i strach przepełniały wieśniaków i mieszały się z wściekłością, sprawiając, że czuli się niezwyciężeni i dzicy. Nadejście nocy zawsze budziło w nich awanturników.
Woskarz siedzący na cembrowinie studni machał nogami, ochlapując muzykantów wodą. Człowiek grający na mandolinie zajrzał w otwór instrumentu.
Prudence w tańcu przysunęła się do Valerie, trzymając obiema garściami rąbek szarej spódnicy.
- Tak się cieszę, że przyszłaś! - zawołała, przekrzykując harmider i kołysząc brązowymi włosami z boku na bok.
Valerie miała nadzieję, że znaczy to, iż wybaczono jej zaręczyny z Henrym. Postanowiła zwierzyć się przyjaciółce z tego, co ją gnębi.
- Prudence, Wilk nie zginął, czyż nie? - spytała. Jej głos brzmiał pusto w jej własnych uszach. To samo pytanie płonęło i zamierało na ustach wszystkich niczym wypalona petarda.
Przyjaciółka przerwała taniec i pozwoliła spódnicy opaść.
- Co ty masz za pomysły? - zachmurzyła się. - Słyszałaś, co mówił wójt.
- Ale ojciec Solomon...
- Mężczyźni wiedzą, co robią. No dalej, chodź!
Valerie zobaczyła rude włosy Claude'a odcinające się na tle wirującej rzeszy. Miała nadzieję, że chłopakowi uda się zaznać nieco zabawy po wydarzeniach poprzedniego dnia.
Widząc, że Valerie na niego patrzy, wysilił się na ożywiony pląs, wymachując nogami w dziwne strony, by ją rozśmieszyć. Zmusiła się do uśmiechu, aby zrobić mu przyjemność. Jednak Claude nie zdawał sobie sprawy z własnego wzrostu, więc taniec zaniósł go wprost na grupę zrzędliwych kobiet, które z niechęcią musiały ustąpić mu z drogi. Chłopak uśmiechnął się do nich promiennie, a wtedy William, nastoletni wyrostek, podbiegł i zdarł mu kapelusz z głowy.
- Kto się boi wielkiego złego wilka? - wykrzyknął William kpiąco niewinnym tonem.
- Przestań! - wrzasnęła Valerie, ale dzieciak odbiegł już zbyt daleko w innym kierunku.
Claude pobiegł za nim, ścigając go wokół studni. Gnał po błocie, starając się nadążyć. Roxanne, która nigdy nie traciła go z oczu na długo, pospieszyła ku niemu. Łagodnie wzruszyła ramionami do Valerie, pocieszając brata.
"Przed kim oni wszyscy udają?", zastanawiała się Valerie.
W pobliżu podobizny Wilka jakaś para półgłówków wrzucała do ogniska połamane meble. Tłum zapiał z zachwytu, gdy ktoś wzniósł nad głowę symbol księżyca w pełni, zabrany z ołtarza Wilka, i cisnął go w ogień.
Valerie zobaczyła, że Henry Lazar zbliża się w jej stronę skrajem placu. Pomyślała o schronieniu, jakie znalazła u niego wcześniej, i co dziwne, nie pragnęła go unikać.
- Henry - odezwała się, odczuwając więź ukutą przez cierpienie.
- To wszystko wydaje się niewłaściwe. Dopiero co ich pożegnaliśmy - powiedział.
Przyglądając się wrzaskliwej zgrai, dziewczyna z przerażeniem zobaczyła Rose. Kołysała się przy Peterze, uwodzicielsko ocierając się o niego szerokimi biodrami. On zaś zbliżył się i przyciskał ją do piersi, gdy w jednym rytmie poruszali ramionami.
- Nie - odparła Valerie, nagle obracając się do Henry'ego.
Współczucie, jakie wcześniej dla niego żywiła, w tajemniczy sposób się wyczerpało. - Niech świętują.
- Teraz raczej na to nie pora. - Pokręcił głową.
Zraniona głębią własnego bólu Valerie zapragnęła zranić i jego.
- Słyszałeś wójta. Wilk jest martwy. Wracajmy wszyscy do naszego życia. - Z miejsca znienawidziła samą siebie.
Henry wypowiedział na głos dokładnie to, co sama czuła, a ona go za to zaatakowała. Nie była pewna, czy wciąż jest przy zdrowych zmysłach.
Odwróciła się, żeby przeprosić, lecz on już zniknął.
William przebiegł obok, na głowie miał kapelusz
Claude'a. Valerie zobaczyła, że Claude z ociąganiem kręci się po placu, wciąż zmieszany i niepewny, co ma robić. To była dla niego ciężka noc. Dziewczyna podeszła do niego.
- William to osioł. Odzyskamy twój kapelusz.
Usilnie się starał, żeby nie brzmiało to dziecinnie, lecz nie potrafił powstrzymać jąkania.
- M - moja siostra go zrobiła.
Valerie poklepała go po ramieniu i rozejrzała się za Williamem; byle tylko nie patrzeć na Petera. Przesunęła wzrok na ogień. Gdy muzyka stała się głośniejsza, płomienie wzbijały się coraz wyżej w nocne niebo. Wtem Valerie zauważyła, że jej ojciec poślizgnął się w błocie i nie jest w stanie się podnieść. Jakaś dziewczyna przeskoczyła nad nim, a wstążki przy jej butach obelżywie otarły się o jego twarz.
- Wybacz, Claude.
Podchodząc do ojca, zobaczyła, że jakiś mężczyzna w kudłatym wilczym kostiumie stoi nad Cesaire'em, okładając go ogonem i dmuchając mu w twarz.
- Dmuchnę, chuchnę i...
- Precz od niego! - krzyknęła Valerie.
Kiedy żartowniś się nie ruszył, podbiegła, chwyciła polano i z wściekłością go nim zdzieliła. Kilka kobiet, będąc pod wrażeniem jej wybuchu, zaprzestało kpin i się cofnęło.
- Powiedziałam, precz! - Valerie wrzasnęła donośnie, przekrzykując muzykę.
Mężczyzna dał drapaka z powrotem w rozwrzeszczaną tłuszczę.
- Chcesz, żeby mi bębenki w uszach popękały, co nie? - Cesaire zaśmiał się, leżąc na ziemi z twarzą w błocie, najwidoczniej nieświadom tego, co mu się przydarzyło.
Wyraźnie postrzegał tę noc jako okazję do wypicia, ile tylko zdoła i czego tylko zdoła, dopóki nie upije się za bardzo, żeby dorwać się do czegoś jeszcze.
- Nie mam ochoty na żarty. - Zazwyczaj Valerie jakoś znosiła jego dobry humor, ale tego dnia było jej wyjątkowo ciężko. Przy całym tym wzmożonym zainteresowaniu skupionym na swojej rodzinie tym bardziej pragnęła, by bezpiecznie trafił do domu. W tej chwili odczuwała stratę Lucie dotkliwiej niż dotąd; starsza siostra pomogłaby jej zająć się ojcem.
Ze wstydem ujrzała, że leży on w kałuży własnych wymiocin.
- Tatku...
- Wstaję, wstaję.
Udało mu się usiąść, ale na tym koniec.
- Chyba ułamałem sobie kawałek zęba - stwierdził Cesaire, siedząc na ziemi i rozcierając sobie policzek.
Z pomocą Valerie niepewnie wstał. Był całkiem pijany i ledwie trzymał się na nogach. Trzymała go za obie ręce, podczas gdy on kołysał się w przód i w tył, usiłując złapać równowagę.
- Za dnia pewne rzeczy wydają się takie łatwe...
Valerie pozwoliła mu wesprzeć się na swoim ramieniu.
Odciągnęła go dalej od tłumu i kierowała w stronę domu.
Spojrzał na swoją koszulę i na wymiociny.
- Wystarczy tylko to strząsnąć, i już mógłbym stanąć przed królem - powiedział, próbując to zrobić.
Minęli grupkę wyrostków.
- Czyżby kobieta z brodą zemdlała? - zawołał śpiewnie jeden z nich.
- Dama w tarapatach! - zanucił inny.
Valerie zacisnęła zęby. Ciężar ojca przygniatał ją niczym kamień zawieszony u szyi.
- Nie przejmuj się nimi, Valerie - wymamrotał Cesaire.
I gdy tak słaniał się na nogach u jej boku, dziewczyna zawstydziła się, że wstydzi się jego. Wiedziała, że był tego świadom, i wiedziała też, że to sprawia mu ból.
- Moja kochana córeczka - wydobył z siebie w przypływie ckliwej czułości, bezbronny w swoim stanie upojenia. Próbował poklepać ją wolną ręką, ale nie trafił.
Obrócił się i tym razem udało mu się znaleźć głowę Valerie.
Wiedziała, że ojciec musi oddalić się od tego piekielnego pobojowiska zabawy, tego święta na przekór śmierci jego córki.
Rozejrzał się, zastanawiając się, gdzie jest dom, i w końcu wypatrzył go.
Szarpnięciem uwolnił się od niej.
- ...wraczajtam, zabawszę - polecił jej. To było wszystko, na co zdołała się wysilić jego ojcowska mądrość. I nawet nie obejrzawszy się w jej stronę, poczłapał dalej; wyglądało na to, że chyba powinien odsapnąć sobie chwilę pod domem, zanim spróbuje się zmierzyć z drabiną.
W drodze powrotnej na plac Valerie zobaczyła dwie dziewczynki trzymające się za ręce i stąpające ostrożnie, by nie zgubić się nawzajem w tłumie.
Przypomniała sobie inne święto, na które poszła jej rodzina, kiedy ona i Lucie były małe. Przypomniała sobie, jak wirowały w ramionach ojca i jak później ich matka pochylała się, żeby jak małym pisklętom wtykać im do buzi kąski mięsa.
- Chciałabym się czuć taka wyzwolona jak Rose. - Prudence przysunęła się do niej, przekrzykując muzykę i zachowując idealną postawę nawet w tańcu.
Wiedząc już, co przyjaciółka ma na myśli, Valerie z niepokojem obróciła się w stronę Petera i Rose. Dziewczyna wyciągała ramiona i oplatała nimi jego szyję. On podniósł dłonie do jej twarzy i wsuwał je w jej ciemne włosy, tak podobne do jego własnych; w pewien sposób było to bardziej intymne, stanowiło głębszą zdradę niż wszystko, do czego były zdolne ich ciała.
Muzykanci grali, co chwilę pokrzykując i gwiżdżąc na tych dwoje, to zaś tylko zachęcało Rose, by posuwać się coraz dalej. Peter trzymał głowę pochyloną.
Valerie czuła, że Rose chyba karze ją za Henry'ego - a przecież to nawet nie był jej wybór.
Zapragnęła, żeby umarli. Nie mogła się zdecydować, którego z nich dwojga nienawidzi bardziej, Petera czy Rose?
Gdy na nich patrzyła, mącił jej się wzrok.
- Dobrze się czujesz? - spytała Prudence, kładąc dłoń na plecach Valerie.
- Tak.
- Zastanawiam się, czy powinnyśmy ją powstrzymać.
Rujnuje sobie resztki reputacji, tańcząc z nim. - Prudence odsunęła kosmyk brązowych włosów za ucho.
Valerie zobaczyła, że ognisko urosło. Płomienie strzelały wysoko i rzucały wydłużone cienie tańczące na ziemi.
- Nie - odpowiedziała ponuro. - Niech robi, co chce.
Akurat wtedy przechodził obok niej szklarz żłopiący piwo, ledwie dający się rozpoznać pod masą liści przylepionych do twarzy.
Valerie odebrała mężczyźnie flaszkę, przechyliła głowę do tyłu i pozwoliła korzennemu trunkowi chlusnąć jej na język gwałtowną falą. Wlała sobie do gardła całą zawartość butelki.
Podniósłszy wzrok, poczuła się tak, jakby płynęła w powietrzu.
Złapała Prudence i pociągnęła ją do dzikiego tańca. Obie dziewczyny rozgrzewały się przy szalejących płomieniach.
Wychylały się do przodu, wsparte na szeroko rozstawionych nogach. Patrząc sobie w oczy, robiły głęboki skłon, a gdy się podnosiły, ich długie włosy wirowały wokół nich. Dwa kroki w przód, jeden w tył. Potem trzy kroki w przód, tak że stawały oko w oko, pierś w pierś. Valerie, która nigdy nie przykładała większej wagi do swojego ciała, była znacznie swobodniejsza niż Prudence i pozostałe dziewczęta, a teraz podrygiwała, jakby opętał ją jakiś potężny duch.
Przyjaciółki nie myślały o tym, w którą stronę się obrócić ani w którą stronę obróci się ta druga. Po prostu to robiły i wszystko było jak trzeba. Gibkie dziewczyny kręciły się w radosnych pląsach, unosiły spódnice i wyciągały ręce jedna do drugiej. Wpatrywały się w siebie nawzajem, a ich oczy lśniły od sekretów. Valerie czuła się ożywiona jednością, jaką dzieliła z przyjaciółką.
Tymczasem Peter nachylał się nad Rose; przylgnął do niej, a ona zadarła spódnicę, pokazując nogi. Chociaż Valerie i Peter tańczyli inaczej, ich ciała poruszały się w różne strony, to oboje odtwarzali ten sam taniec. To był taniec zazdrości, tak stary jak ludzkość.
Ukradkiem chwytając obrazy, które docierały do niej zza wirujących ciał jakiejś pary tańczącej między nimi, Valerie obserwowała Petera obserwującego ją - choć oboje udawali, że nic takiego nie robią. Żar przepływał między nimi, niesiony spojrzeniami, którym nigdy nie pozwalano się przeciąć.
Trzask!
Valerie nawet nie zdawała sobie sprawy, że syn kowala chwiejnym krokiem idzie w jej stronę; piwo wychlapywało mu się z kufla, a wyraźnie był to tylko ostatni z długiego szeregu opróżnionych dziś kufelków. Peter w opiekuńczym geście przesunął się, żeby zastąpić Henry'emu drogę.
Valerie poczuła cień satysfakcji, gdyż oznaczało to, że Peter musiał baczyć na nią równie czujnie jak ona na niego.
Usilnie starając się rozeznać w sytuacji na przekór alkoholowej mgle, Henry w końcu uświadomił sobie, że stoi przed nim Peter. Obrócił się gwałtownie, ciężko dysząc, i skierował się wprost na rywala, spychając przy tym z drogi trójkę świniopasów w maskach.
Widząc dzikie spojrzenie nacierającego Henry'ego, Rose odsunęła się, by uchwycić się Prudence. Chłopak pchnął Petera na tyle mocno, że ten zatoczył się do tyłu.
- Spokojnie, przyjacielu - odezwał się Peter, odzyskując równowagę; szybko pojął, w jakim stanie jest Henry.
- "Przyjacielu"? Zostawiłeś nas. Tam w jaskini. - Mięśnie Henry'ego się napięły.
Peter cofnął się ostrożnie. Syn kowala wyglądał, jakby nie był sobą.
- Zdaje się, że ktoś nie wie, kiedy odstawić flaszkę - powiedział Peter. Nie drążył tego tematu, wiedząc, że Valerie może pomyśleć o swoim ojcu.
- A teraz - Henry ciągnął dalej to, co miał do powiedzenia, przybliżając się jeszcze bardziej i ziejąc alkoholem - mój ojciec też nie żyje.
Valerie podeszła do niego.
- Proszę, nie rób tego - powiedziała, zastępując mu drogę.
- Nie warto.
Henry zepchnął ją z drogi, nie uświadamiając sobie własnego ciężaru.
Siła zderzenia odrzuciła ją do tyłu. Peter chwycił ramię chłopaka i wykręcił mu je. Reagując przesadnie, Henry uniósł pięść i grzmotnął napastnika w oko. Tłum zarechotał, gdy Peter zwalił się na ziemię jak kłoda.
Syn kowala wgramolił się na niego, przytrzymał go za kołnierz i zmusił, by spojrzał mu prosto w twarz, po raz pierwszy. Spojrzał w oczy człowieka, którego pragnął obwinić za śmierć obojga rodziców, gdyż była to ucieczka od potwornej myśli, że można utracić wszystko z powodu zwykłego zbiegu okoliczności.
- Ty śmieciu - syknął.
To naprawdę ubawiło wieśniaków. Ale Peter się nie śmiał.
Wyciągnął nóż z buta i poderwał się z ziemi, ze złością celując nim w twarz chłopaka.
- Trzymaj łapy z dala od niej albo ci je obetnę. - Nóż drżał tuż przed nosem Henry'ego. Peter sprawiał wrażenie, że mógłby mu je uciąć tak czy owak.
Henry, gotów z nim walczyć, wcale nie wyglądał na przestraszonego.
- Peter, proszę... - Valerie odezwała się łagodnie. Henry zaczął szczeniacką przepychankę, lecz ona wiedziała, że jej przyjaciel jest żądny krwi.
Słowa uwięzły jej w gardle, gdyż uderzyło ją okrutne piękno tej sceny i to, że jest kochana tak mocno. Przebiegł ją dreszcz jednoczesnego poczucia winy oraz dumy na myśl o jej własnej mocy, na myśl o byciu kochaną na zabój.
Słysząc jej głos, Peter powoli się wycofał, ale raz jeszcze się zatrzymał, żeby skierować nóż w stronę Henry'ego.
- Pożałujesz tego.
Potem ulotnił się z placu.
Henry stał oniemiały. Valerie przez chwilę spoglądała na niego rozczarowana, zanim odwróciła się, żeby pobiec za Peterem.
Podążyła za nim w mroczne schronienie zaułka.
Zamknięta przestrzeń tłumiła zgiełk świętowania, zmieniając go w szmer. Chłopak czekał pod ścianą, oddychając ciężko, z dzikim i groźnym spojrzeniem.
- Zostaw mnie w spokoju.
Lecz Valerie czuła się na to zbyt potężna. Nikt nie będzie jej mówił, co ma robić.
- Ty krwawisz. - Podniosła rękę, by delikatnie dotknąć jego oka.
- I co z tego? - odparł, szorstko odpychając jej dłoń. - Jezu, Valerie. Co się z tobą dzieje? Co mam zrobić, żebyś przestała?
Nie zamierzała przyjąć w odpowiedzi jego "nie", ponieważ wiedziała, jak cudowne byłoby "tak". Chociaż wcześniej wyrzekła się swoich uczuć do niego, nie mogła im zaprzeczyć. Alkohol płynął w jej żyłach, unosząc ją z sobą jak fala.
- Peter - odezwała się.
CZYTASZ
Dziewczyna w czerwonej pelerynie
Hombres LoboSiostra Valerie była piękna, dobra i urocza. A teraz nie żyje. Henry, przystojny syn kowala, próbuje pocieszyć Valerie, lecz jej zbuntowane serce bije mocniej dla kogoś innego - drwala uważanego za wyrzutka, Petera, który proponuje dziewczynie inne...