- Siedemnasta. Co nieobcykany nowojorczyk może robić o siedemnastej? - zapytałam sama siebie.
- Polecałbym kawę w pobliskiej kawairni - usłyszałam głos. Odwróciłam się.
Przedemną stał wyskoki, blondyn o przyjemnych rysach twarzy. Można by powiedzieć, że przystojnych.
- To zależy ... - odpowiedziałam niepewnie.
- Od czego ?
- Kto zaprasza ... - uśmiechnęłam się zalotnie.
- Nie wiem czy się zgodzisz na towatrzystwo przystojnego, chociaż bardzo skromnego chłopaka - powiedział.
- Sądze, że mogłabym rozważyć taką możliwość.
- I jak?
- Co i jak?
- Jak zostało to rozpatrzone?
- Pozytywnie.
- To dobrze. Już zaczynałem się bać, że mnie zostawisz tu takiego samotnego ... Jestem Will - przedstawił się.
- Amy. Prowadź.
- Tędy - wskazał kierunek - Co cię tu sprowadza, że jak to się przed chwilą wyraziłaś jesteś nieobcykana? - zapytał.
- Przyjechałam z ... z Paryża - wymyśliłam - Przyjaciółka mnie tu ściągneła.
- Rozumiem - pokiwał głową - Kiedy przyjechałaś ?
- Wczoraj.
- I nie jesteś zmęczona...no wiesz, zmianą czasu ? - przez chwile patrzyłam na niego, starając się wymyślić jakiś wykręt.
- Dużo podróżuję. Przystosowałam się.
- Jesteśmy na miejscu - wskazał na małą kawiarnię.
Weszliśmy do środka i zajeliśmy jeden z wolnych stolików.
- Zamierzasz chodzić do jakiejś szkoły ? Wiesz .... może się mylę, ale wyglądasz na kogoś, kto ma plany na studia.
- Nie wiem. To się zobaczy - odpowiedziałam wymijająco - A ty ? Mieszkasz w Nowym Yorku ?
- Tak. To moje miasto - uśmiechnął się.
- Uczysz się gdzieś tutaj ?
- Na NYU. Rodzice są niezadowoleni, że to nie Columbia, ale nie jest źle.
- Masz zdaje się ... ważnych rodziców ?
- Aż tak to widać? - zaśmiał się.
- Nie. Wydedukowałam z twoich odpowiedzi, ale miło, że potwierdziłeś. Masz jakieś rodzeństwo?
- Szczęście w nieszczęściu. Mam - powiedział.
- Czemu?
- Rodzice mają się na kim uwieścić, ale no cóż ... nie przepadam za moim bratem. Delikatnie to ujmując.
- A więc brat? Młodszy czy starszy?
- Starszy.
- Hah. Pewnie jest strasznie zarozumiały?
- Z ust mi to wyjełaś.
Nasza rozmowa przeciągała się w nieskończoność. Co dziwne, nawet mi się podobała i spędziłam miły czas. Coś innego niż rozmowa z przemądrzałymi czarownicami Zgromadzenia lub z gburowatym dyrektorem uniwerstytetu, który nieudolnie maskował nienawiść do mnie. Po godzinie miłej konwersacji przyszedł czas na pożegananie :
- Może mógł bym twój numer telefonu? - zapytał z nadzieją.
- Nie mam przy sobie komórki, a nie znam go na pamięć. Daj mi swój - poprosiłam.
- Dobrze. Już dyktuję - zaczął mi wymienać cyferki. Ja pośpiesznie wyciągnełam długopis i zapisałam je na serwetce. Następnie schowałam ją do torebki.
- Mam nadzieję, że się jeszcze spotakamy.
- Wiara czyni cuda - odpowiedziałam i ruszyłam ku wyjściu.
Było wpół do siódmej. Postanowiłam udać się do domu. Kilkanaście minut i znalazłam się na miejscu. Odźwierny znowu otworzył mi drzwi z uśmiechem. Odwzajemniłam, co go szczerze zaskoczyło. Weszłam do windy i wsisnęłam guzik dwudziestego czwatrego piętra. Po niecałej minucie znalazłam się w apatramencie.
Poszłam do mojej garderoby i przypomniałam sobie i braku w zaopatrzeniu mojej szafy.
- Zakupy - mruknęłam.
Z niesmakiem spojrzałam na stroje noszone przezemnie na uniwersytecie. Nic ciekawego. Wszystko było z długimi rękawami, w czarno-białych kolorach. Smutne i przygnębiające.
- Musisz to wyrzucić - Jess jak zwykle znalazła się w mojej garderobie nagle i bez uprzedzenia.
- Na to sama już wpadłam. Ale muszę czymś zapełnić tą pustkę - popatrzyłam na Jess znacząco - Pewnie przydałaby mi się pomoc.
- Pewnie tak, ale ja nie mam czasu. Umówiłam się z kimś i właściwie to przyszłam ci o tym powiedzieć.
- Z kim tak romansujesz i dlaczego o tym nie wiem? - zapytałam podejrzliwie.
- Z nikim - moja przyjaciółka ucięła rozmowę. Coś ukrywała, a ja byłam szalenie ciekawa.
- I tak się dowiem.
- Nie masz czego. Narazie - Jess zniknęła, tak jak się pojawiła.
- Narazie - mruknęłam zniecierpliwiona. Popatrzyłam jeszcze raz na szafę.
- No nic. Trzeba iść - powiedziałam wesoło i ruszyłam na zakupy.