23 lipca 2016r.
Sep
Z cichą, dobrze skrywaną radością przyglądałem się Novemberowi pakującemu rzeczy na plażę. Całe rodzeństwo wybierało się nad morze, by połazić po klifach, zrobić sobie parę głupich zdjęć, poochlapywać wodą - zapewne znajdzie się miejsce na kolejne sto różnych typów tego rodzaju, wielce inteligentnych, atrakcji. Głównie chodziło o to, żeby nieco rozweselić Dessa i odciągnąć jego myśli od osławionej śpiewaczki. Dla mnie znaczyło to jedno - całe Scavito będzie puste, więc nikt, absolutnie nikt nie będzie mi przeszkadzał. Zamierzałem zgromadzić zapasy pożywienia na cały dzień, zaryglować się w pracowni i nie wychodzić z niej tak długo, jak tylko będę chciał.
- Chyba nie muszę cię pytać, czy idziesz? - rzucił lekko Nov, dopinając plecak.
Uśmiechnąłem się do niego radośnie. To znaczy, radość schowałem w głębi serduszka, a na wierzch wyszedł tylko sadyzm. Tak to jest z moimi uczuciami i wrażliwością.
Obserwowałem ich przez okno, kiedy opuszczali rezydencję, wracając się trzy razy - April zapomniała słuchawek, May znienacka zapragnęła żelków, a na końcu okazało się, że nie wzięli ze sobą stroju kąpielowego Auggie. Odczekałem dziesięć minut od ich wyjścia - wiedziałem, że po takim czasie Mar już nie będzie chciało się wracać. Kiedy wreszcie wyglądało na to, że nikt nie zakłóci mojego spokoju, pobiegłem sprintem do kuchni, zgarnąłem całe ulubione jedzenie Auggie, May, April i Dessa, po czym, utrzymując tempo, dotarłem do pracowni.
Przekręciłem klucz w drzwiach i odetchnąłem z ulgą. Nareszcie znalazłem się sam na sam z jedyną osobą, która była godna podziwiać me boskie oblicze. Z Septemberem Hephaestusem Maynardem, esencją perfekcji.
* * *
Niecałe pół godziny później ślęczałem nad szkicem mojej nowej abstrakcyjnej rzeźby, całkowicie zaaferowany pracą. Doskonale wiedziałem, że nikt z rodzeństwa nie może mi dorównać w rzeźbiarstwie i po części dlatego wybrałem tę dziedzinę. Zerknąłem z satysfakcją na puste opakowanie po ulubionych chrupkach May. Jak mi przykro, siostrzyczko.
I właśnie w tym momencie, kiedy wymazywałem już ostatnie linie pomocnicze, usłyszałem odgłos, którego zdecydowanie nie powinienem usłyszeć - pukanie do drzwi.
- Odejdź, śmiertelniku, inaczej zostaniesz porażony mocą mojej boskości, a także paralizatorem - zaintonowałem moich zwykłym beznamiętnym tonem.
Tajemniczy, podły intruz spróbował pchnąć drzwi, ale na nic się to zdało. Na mojej twarzy wykwitł raczej psychodeliczny uśmiech, gdy spojrzałem na przekręcony klucz, wciąż tkwiący pod klamką.
Już zabrałem się z powrotem do mojego cudeńka, kiedy usłyszałem kolejny, jeszcze bardziej niepokojący dźwięk, mianowicie - odgłos przekręcania klucza. Zaryzykowałem szybkie spojrzenie na drzwi. Wyglądało na to, że jakieś stworzenie niematerialne zdołało powoli przekręcić klucz od środka. Gdy tylko wykonał obrót o 90 stopni, metalowy przedmiot upadł na podłogę, a drzwi otworzyły się, lekko skrzypiąc. Za nimi stała nieznana mi, przypadkowa śmiertelniczka, trzymająca w dłoni jakiś dziwny przedmiot.
- Jak zdołałaś wejść do mej twierdzy? - Zmarszczyłem nieufnie brwi.
Dziewczyna uśmiechnęła się, pokazując niewielki patyk z plastelinową kulką na czubku. Jej zawadiacki uśmiech przypomniał mi, że już ją widziałem - była jednym z tegorocznych gości w Millarion. Miała nastroszone blond włosy, mniej więcej tej samej długości, co fryzura June, na szyi zawiesiła sobie jakieś dwanaście tysięcy naszyjników czy tam wisiorków. Była boso. Zlustrowałem podejrzliwym wzrokiem jej hipisowską spódnicę do kolan i luźny, ręcznie farbowany t-shirt.
CZYTASZ
Perypetie rodziny Maynardów
Teen Fiction[było pisane dawno, zostało niestety porzucone. można czytać, ale proszę nie oceniać i nie pytać o ciąg dalszy - na 99,99% go nie będzie. nie usuwam, bo może dostarczy jakiejś uciechy.] August Artemis Young ma czternaście lat, jedenaścioro rodzeństw...