I

5K 484 80
                                    

Arizona

1 9 8 9

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

1 9 8 9

[Scorpions - Send Me An Angel]

     Młodość nie zawsze kojarzyła się z długimi, letnimi nocami, miękkimi pocałunkami, gorącym, spontanicznym seksem w vanie i starymi piosenkami, które zawsze leciały gdzieś w tle. To zazwyczaj było dodatkiem, miłymi wspomnieniami, tą lepszą połową amerykańskiego snu. Ta gorsza część była rzeczywistością i to ona całkowicie nas ukształtowała, by w końcu nas pochłonąć. Ta młodość nie była niczym przyjemnym; jedynie ucieczką w zapomnienie, jedną, wielką tajemnicą i brzydką blizną na duszy, która nie chciała się zagoić.

     Byliśmy tylko dzieciakami, które pragnęły wolności i szczęścia, które kochały hipisowskie ciuchy i kąpały się nago w oceanie. Chcieliśmy być sobą, chcieliśmy się zakochać i umrzeć szczęśliwie - na plaży w Laguna Beach muśnięci słońcem i oblepieni piaskiem. Chcieliśmy wykrzykiwać swoje imiona stojąc w najniebezpieczniejszym miejscu Wielkiego Kanionu i może jeszcze raz zagubić się pośród miliona neonów w jednym z najcudowniejszych miast świata. Pragnęliśmy, by krótkie dwa tygodnie stały się naszą wiecznością, nieskończonym rajem i pięknym snem, który wbrew nam musiał się kiedyś zakończyć i zamienić się w metę, do której biegłem sam. Ostatni przystanek powinien być najpiękniejszy, ale nie jestem pewien, czy właśnie taki był. Był raczej smutny, zupełnie taki sam jak start. Tylko środek zdał się być wesoły, dziwnie nierzeczywisty i zbyt bajkowy.

     Urodziłem się na samym początku lat siedemdziesiątych w całkiem innym świecie. Wychowałem zaś w miejscu, które szczerze znienawidziłem. Nienawidziłem piasku, rozległych pustyń i autostrady, przez którą najwięcej samochodów przejeżdżało w piątki. Dla mnie Arizona zawsze była zamkniętym światem. Trochę smutnym, zapomnianym przez szczęście, wyniszczałym gettem, gdzie noce i dni mieszały się powoli, pożerając gwiazdy; była niechcianą rzeczywistością, gdzie umierało się staro nie poznawszy piękna wschodzącego słońca, z suchością w gardle i poczuciem, że gdzieś daleko jest nieodkryty raj, którego nigdy nie było pośród pustynnych stepów i żółtych sosen.

     Marzyłem, by kiedyś zatrzymać któryś z jadących samochodów i wyrwać się z miejsca, które nazywałem domem. Zakryć przeszłość, uciec i już nigdy nie wrócić. Nie miałem konkretnego planu ani celu, nie miałem też zbyt wiele pieniędzy, jedynie pragnienia i głupie nadzieje, że poza granicami Arizony jest coś lepszego - piękniejszego. Coś, co stałoby się moim własnym niebem. Gdzie wciąż żyłaby Marilyn Monroe, Elvis Presley i James Dean.

     Ale zawsze jedynie patrzyłem, nigdy nie odważyłem się odejść, aż do wtedy.

     Każdy kolejny sen był tam zwiastunem koszmaru, który zaczął się pamiętnego czwartkowego wieczoru. Powietrze było suche, a dookoła słyszalna była jedynie krótka cisza i głos oficera John'a LaRue w kolejnej powtórce „Posterunku przy Hill Street". Wydawać się jednak mogło, że w tamtej chwili najgłośniejsze było dudnienie mojego serca. Nierówne, zbyt szybkie.

route 66 | chanbaekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz