Rozdział V

56 11 7
                                    

-Nie podoba mi się ten cały hrabia – Zaczęła Rosemary, ze zwykłą sobie energią rozsuwając zasłony w oknach – Ale muszę przyznać że pierścionek ma panienka prześliczny. Sprawia wrażenie jakby każdy inny kamień tracił przy nim blask.

Madelaine z roztargnieniem pokiwała głową. Ogromny brylant na jej palcu rzeczywiście porażał urodą, jednak kiedy czuła chłodny dotyk jego obrączki w jej głowie pojawiała się znacznie zimniejsza myśl o obietnicy, którą symbolizował.

Ciągle dziwnie czuła się z myślą, że już za tydzień zostanie mężatką. Siedem dni dzieliłą ją od utraty wolności i jednoczesnego zyskania jej.

-Rosemary?

-Tak, panienko? - Głos rudowłosej dobiegał z szafy z sukniami jej pani. Co chwila widać było jak wyrzuca jeden strój dzieląc je na dwie trzy idealnie równe stosy.

-Myślisz że Margeret denerwuje się tak jak ja? To znaczy myślą o ślubie?

Suknie przestały rytmicznie wyskakiwać z szafy a zza drzwi wyłoniła się zarumieniona twarz pokojówki. Nie malował się na niej jednak zwykły pogodny wyraz, przeciwnie, dziewczyna wydawała się nienaturalnie spięta.

-Dlaczego panienka o to pyta?

Na obliczu Madelaine pojawił się wyraz zaskoczenia.

-Po prostu chciałam widzieć... A coś się stało? Wiesz o czymś, o czym ja nie wiem, prawda?

Pokojówka otworzyła usta, zanim jednak zdążyła zaprzeczyć, na powrót je zamknęła. Kiedy znowu się odezwała w jej głosie słychać było prośbę.

-Panna Margaret czuje się świetnie. Możemy przejść teraz do kwestii wyboru strojów które zabierze panienka ze sobą do nowego domu ? Pani powiedziała że zamówi nowe, jednak na razie te muszą wystarczyć...

Madelaine chcąc nie chcąc podporządkowała się kolejnym godzinom przygotowań. Po sukniach przyszła kolej na biżuterię, kapelusze i wstążki do włosów, po ubraniach zaś na zastawy stołowe i herbaciane. Dopiero przed kolacją matka i podległy jej oddział pokojówek pozwoliły jej odrobinę odetchnąć.

Dziewczyna zaszyła się w miejscu, które lubiła najbardziej. Najmniejsza wieżyczka rezydencji, wybudowana właściwie jedynie jako ozdoba miała w środku jeden malutki pokoik z ogromną niezaprzeczalną zaletą – nieproporcjonalnie dużym, okrągłym oknem, na którego wewnętrznym parapecie idelnie mieściła się Madelaine, jeśli tylko podkuliła odpowiednio nogi. Zwykle właśnie tak spędzała chwile, w których potrzebowała samotności. Obejmowała rękami kolana i po prostu patrzyła na widok za szybą - panoramę miasta, które kochała i które kusiło obietnicą życia, o jakim każdy marzył.

Już niedługo będę miała to wszystko.

Tak właśnie wyobrażała sobie wolność i chwytała się tego wyobrażenia zawsze, kiedy najbardziej za nią tęskniła. Chciała móc przejść nocą brzegiem Tamizy, spojrzeć w dół z Mostu Blackfriars i zwiedzić zakamarki miasta, których nie widziała przejeżdżając przez centrum.

Chmury rozwiały się, odsłaniając księżyc, którego blask padł wprost na Madelaine. Brylant zalśnił na palcu dziewczyny jak gwiazda, a malutkie granaty którymi był obramowany zaczęły przypominać krople krwi. Dziewczyna z irytacją ściągnęła pierścionek z palca i schowała do kieszeni. Za każdym razem, kiedy myślała o tym, co miało nadejść już za sześć dni czuła się, jakby tonęła. Nieuchronność napierała na nią ze wszystkich stron jak woda, wyciskając powietrze z płuc i spychając w ciemność.

Mogę się wycofać, ale rodzice nigdy mi tego nie wybaczą, już za kilka lat uzyskam status starej panny, a matka zaaranżuje mi małżeństwo z mężczyzną, który weźmie moje pieniądze nie dając nic w zamian. No i mała szansa, że będzie choćby w połowie tak przystojny jak Edmund.

Nie powinnam się przecież bać... Tylko dlaczego czuję... Czuję...

-Madelaine? Panienko Madelaine, kolacja!

Głos rozległ się ze porej odległości – nikt w domu nie miał pojęcia o tym miejscu, więc młodsza córka czuła się bezpieczna dopóki nie opuściła wieżyczki. Kiedy znalazła się na dole, wołanie stało się głośniejsze, więc po prostu przygładziła suknię oraz włosy i powłucząc nogami ruszyła do jadalni. Kiedy weszła do środka rodzice siedzieli już przy masywnym dębowym stole, a w powietrzu unosił się zapach jedzenia. Dopiero gdy usiadła zauważyła, że krzesło siostry jest puste.

- Mamo, gdzie jest Margaret?

Pani Henessy podniosła wzrok znad pieczonych ziemniaków i zmierzyła córkę wzrokiem. Miała szare, przenikliwe oczy, których nie odziedziczyły jej dzieci, za to jej lekko poprzetykane już siwymi nitkami kasztanowe włosy były identyczne jak u obydwu córek. Mimo, że przekroczyła już czterdzieści lat, wciąż była niezwykłej urody, dzięki której zdobyła kiedyś fortunę, wychodząc w rodzinę Henessych.

- Zapewne zaraz przyjdzie. Nie mogę uwierzyć, że przez dziewiętnaście lat wychowywania jej nie udało mi się nauczyć jej pukntualności – Kobieta zaśmiała się lekko – Jestem pewna, że na własny ślub też się spóźni.

W tym momencie drzwi otworzyły się, jakby sama zainteresowana przez cały czas stała za nimi.

-Wybaczcie spóźnienie.

Madelaine zamrugała. Jej siostra nie wyglądała dobrze. Jej włosy były w niezwykłym dla niej nieładzie, skóra bledsza niż powinna być, a oczy zaczerwienione jakby płakała. Bardziej zaskakujący był jednak brak reakcji ze strony rodziców. Starsza dziewczyna zajęła swoje miejsce, jednak nawet nie próbowała udawać że jest zainteresowana kolacją. Po prostu siedziała ze spuszczoną głową.

-Kochanie. - Czułe określenia matka wypowiedziała lodowatym tonem. - Powinnaść coś zjeść. Dla własnego dobra.

- Nie mam ochoty – Głos Margeret był słaby i zachrypnięty. - Mogę już odejść?

-Nie. - Tym razem odezwał się pan Henessy. - Zostaniesz i zjesz kolację, skarbie.

- Przestańcie mówić do mnie, jakbym była małym dzieckiem! Mam już prawie dwadzieścia lat!

-Sama nie ujęłabym tego lepiej. Co więcej, za tydzień wychodzisz za mąż. - Głos matki nie zyskał ani odrobiny ciepła. - Skoro mam cię traktować jak dorosłą, przestać zachowywać się jak dziecko. Jeszcze wczoraj nie mogłaś się doczekać, więc nie wiem skąd twoja dzisiejsza histeria.

-Przeciwnie, wiesz doskonale...

-Dość! - Ojciec podniósł się z krzesła tak gwałtownie, że zatrząsł się stół. - Wyjdź, Margaret. Nie chcę cię widzieć na oczy, dopóki się nie uspokoisz.

Dziewczyna prawie wybiegła z jadalni. Z korytarza dobiegł Madelaine jej płacz.

- Tato, co się dzieje? - Młodsza córka zaczynała denerwować się coraz bardziej. Co innego odczwać własny stres, a coś zupełnie odmiennego patrzeć jak ktoś inny rozpada się na kawałki, chociaż poprzedniego dnia się uśmiechał. Madelaine nie nawykła do widoku ludzkiego cierpienia, chcociaż pisała o nim wiele razy.

-Twoja siostra denerwuje się ślubem. - Odparł ojciec, wzruszając ramionami. - I jest o ciebie zazdrosna. Ale przejdzie jej, nie musisz się denerwować.

Madelaine gwałtownie wstała.

-Ja... Straciłam apetyt. Wybaczcie.

Wyszła z jadalni jak poparzona, zanim ktokolwiek zdążył zareagować.

Dzieje się coś dziwnego. A najgorsze jest to, że nie mam pojęcia co do cholery mogłoby być tego przyczyną. 

Alice Winter.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz